Bullerbyn w Warszawie – GTWb – Akcja XCV

– Strasznie mi szkoda ludzi, którzy nie mają gdzie mieszkać – powiedziałam do Anny.
– A mnie szkoda jest tych, którzy nie mieszkają w Bullerbyn – powiedziała Anna.[1]

Czy możliwe jest odnalezienie Bullerbyn w Warszawie? W ramach XCV Akcji GTWb – Warszawskie światy równoległe postanowiliśmy wyruszyć w miasto w poszukiwaniu choćby namiastki tej dziecięcej krainy szczęśliwości, która byłaby światem równoległym do toczącego się na co dzień świata wielkomiejskiego. Okazuje się, że wystarczy trochę wytężyć wyobraźnię, a można w stolicy odnaleźć wiele miejsc, w których mogłyby mieszkać, bawić się i uczyć bullerbyńskie dzieci. Zapraszamy na wspólne odkrywanie BULLERBYN W WARSZAWIE! Jest to również post z naszego nowego cyklu POZNAJEMY WARSZAWĘ POPRZEZ KSIĄŻKI. W każdym akapicie pod tekstem PORÓWNAJ ZDJĘCIA znajdziecie zestawienie bullerbyńskiej grafiki z oryginalnym zdjęciem miejsca w Warszawie.

Bullerbyn[1] Lindgren Astrid Dzieci z Bullerbyn: Łowimy raki, Nasza Księgarnia, Warszawa 1994, s. 285.

CO TO JEST BULLERBYN?

Bullerbyn to istota szczęścia. Ludzie, którzy zapoznają się z tą powieścią, będą mogli w dorosłym życiu ustalić sobie punkt odniesienia, który pomoże im przetrwać chwile kryzysu. Trzeba wtedy zamknąć oczy, głęboko oddychać i przenieść się do dziecięcej krainy beztroski i uśmiechu, która pomoże się wyciszyć oraz nabrać sił do dalszych działań. Jakkolwiek dziwnie czy zaskakująco by to nie brzmiało, naprawdę nie jest to przesada. Po Dzieci z Bullerbyn sięgam co najmniej kilka, a może nawet kilkanaście razy w roku, także w wersji czytanej przez nieodżałowaną Irenę Kwiatkowską, i to również przesadą nie jest, nie wstydzę się otwarcie do tego przyznać. Obok Podróży doktora Dolittle, serii o Ani z Zielonego Wzgórza oraz Jeżycjady, Dzieci… są moją sztandarową pozycją literacką z dzieciństwa dobrą na każdą okazję, którą zabrałam ze sobą do dorosłego okresu mojego życia. Nie ma prawdziwego chorowania bez czystej pościeli, rosołu i Dzieci z Bullerbyn! Przyjemnie czysta się o śnieżycy, gdy za oknem sypie śnieg, a my siedzimy pod kocem z kubkiem parującej herbaty i książką. W czasie deszczu dzieci się nudzą, więc powinny sprawdzić, co w tym czasie porabia Lisa i reszta ferajny. Wymieniać można bez końca.

Czasami naprawdę warto oderwać się od problemów dnia codziennego, wyciszyć telefon, nie przejmować się tym, co wypisują na portalach społecznościowych i całkowicie poddać się magii świata, który istnieje równolegle do naszego. Niby podobny, a jednak inny. Jest to świat, w który mamy ochotę się zanurzyć, gdzie pragniemy wypocząć, zapomnieć, zrelaksować się. I naprawdę jest to możliwe, wystarczy sięgnąć po książkę napisanym językiem prostym, a tak dowcipnym, że i dorośli będą zaśmiewać się w głos.

A czy poza kartami powieści jest szansa na odnalezienie Bullebryn wokół nas? Wybierzmy się wspólnie na wycieczkę po Warszawie śladami bohaterów i miejsc Bullerbyn!

ZAGRODY W BULLERBYN

Nazywam się Lisa. (…) Mam siedem lat i wkrótce skończę osiem. (…) Lasse i Bosse to moi bracia. Lasse ma dziewięć lat, a Bosse osiem. (…) Mieszkamy w zagrodzie, która nazywa się Środkowa. Nazywa się tak dlatego, że leży pomiędzy dwoma innymi. Tamte zagrody nazywają się Północna i Południowa. Wszystkie trzy położone są obok siebie. (…) W Zagrodzie Południowej mieszka chłopiec, który ma na imię Olle. (…) Ma osiem lat (…). Natomiast w Zagrodzie Północnej mieszkają dziewczynki. Dwie. Nazywają się Britta i Anna. Britta ma dziewięć lat, a Anna tyle co ja. Więcej dzieci nie ma już w Bullerbyn. Tak się nazywa ta wioska. Jest to bardzo mała wioska, tylko trzy zagrody: Północna, Środkowa i Południowa. I tylko sześcioro dzieci: Lasse i Bosse, i ja, i Olle, i Britta, i Anna.[2] Dopisek: potem urodziła się jeszcze Kerstin, siostra Ollego, ale była za malutka, żeby uczestniczyć we wspólnych zabawach.
Bullerbyn to znaczy po polsku Hałasowo. Mama mówi, że nasza osada dlatego tak się nazywa, że my, dzieci z Bullerbyn, strasznie hałasujemy. (…) Jeśli ktoś chce dostać się do nas, to musi jechać przez szereg stromych pagórków. Bo Bullerbyn leży bardzo wysoko. Gdyby leżało trochę wyżej, to można by strącać gwiazdy zwykłymi grabiami – mówi Lasse. Ponieważ mieszkamy tak wysoko, mamy w Bullerbyn piękny widok. Chociaż przeważnie widzi się tylko dużo, dużo lasu. Jest jednak wiele ludzi, którzy uważają, że to miło widzieć tak dużo lasu. Przyjeżdżają tu i przyglądają się.[3]

 BullerbynBullerbyn

Bullerbyńskie zagrody znajdziemy na Osiedlu Jazdów, na którym stoją przeurocze fińskie domki. Początki Ujazdowa sięgają zamierzchłych czasów. Gdy jeszcze nie było Warszawy, stał tu gród książąt mazowieckich. Stał u zjazdu, czyli przy zjeździe ze skarpy nad Wisłę, która przepływała u jej stóp. Stąd nazwa Ujazdów.[4] Osiedle drewnianych domków w Śródmieściu? A tak, takie właśnie powstało jako pierwsze po wojnie. Zniszczona Warszawa otrzymała w darze od ZSRR (pisano wtedy w gazetach, że to był  osobisty dar Stalina) 500 drewnianych domków zwanych fińskimi. Ze znalezieniem wolnego terenu nie było wówczas kłopotu. Dwieście domków zamontowano na Polu Mokotowskim, dwieście przy Szwoleżerów, a resztę na terenie byłego Szpitala Ujazdowskiego (…). Po dwóch pierwszych osiedlach nie ma już śladu, zostały tylko na Górnym Ujazdowie i to nie wszystkie. Trasa Łazienkowska spowodowała likwidację kilkudziesięciu z nich.[5] Każdy domek miał bawialnię, sypialnię, kuchnię i jadalnię. Nie tylko półfabrykaty, ale też wszelkie okucia, zawiasy, klamki pochodziły z Finlandii.[6] Planowo mieli w nich mieszkać tymczasowo pracownicy Biura Odbudowy Stolicy.
Pół minuty od hałaśliwej Trasy Łazienkowskiej znajduje się oaza spokoju i enklawa zieleni. Domki stoją wśród starych drzew, otoczone niewielkimi ogródkami. Na rozciągniętych sznurach suszy się bielizna. Obrazek sielski, spacerowicz ma wrażenie, że nagle znalazł się na wsi. Z zazdrością myśli o ludziach, którzy mieszkając w centrum stolicy, mają wiejskie otoczenie, mnóstwo zieleni i czyste powietrze. Trudno obecnie powiedzieć, jak długo jeszcze będzie istniało to osiedle, nie spotykane w centralnych dzielnicach wielkich miast.[7] Te słowa napisano 28 lat temu, wtedy domki miały 42 lata. W tym roku osiedle obchodziło swoje siedemdziesięciolecie. Mimo że planowo miały stać tylko przez pięć-dziesięć lat, część domów trzyma się dzielnie do dziś wbrew logice, urzędowym przepisom i naleganiom deweloperów, którzy chcą w tym miejscu postawić wieżowce. Być może powierzchnie biurowe przyniosłyby zysk miastu, ale czy zawsze wszystko musi rozbijać się o pieniądze? Czy choć raz nie mógłby wygrać urok i przecudowny sentyment tego miejsca? Zamiast domki chronić, remontować i zatrzymać choćby jako atrakcję turystyczną, miasto kazało się mieszkańcom wyprowadzić. Niektórzy mocno się temu sprzeciwili. Dzięki inicjatywie Otwarty Jazdów na terenie osiedla organizowane są imprezy kulturalne. W tym roku w ramach Święta odbudowy Warszawy odbył się varsavianistyczny spacer z przewodnikiem po Jazdowie i okolicach.

PORÓWNAJ ZDJĘCIA
[2 ] Lindgren Astrid, op.cit., My – dzieci z Bullerbyn, s. 6.
[3 ] Lindgren Astrid, op.cit., W Bullerbyn jest zawsze wesoło, s. 182.
[4] Chmielewski Lech Przewodnik warszawski. Gawęda o nowej Warszawie, Agencja Omnipress, Warszawa 1987, ss. 48-49.
[5 ] Ivi, ss. 49-50.
[6] Majewski Jerzy, Urzykowski Tomasz, Bartoszewicz Dariusz Spacerownik warszawski, BGW, Warszawa 2007, s. 43.
[7] Chmielewski Lech, op.cit., s. 49.

SZKOŁA W WIELKIEJ WSI

My, wszystkie dzieci z Bullerbyn, chodzimy razem do szkoły. Musimy wychodzić z domu już o siódmej (…).[8] Do szkoły mamy daleko, bo nasza szkoła znajduje się w innej wiosce. Wioska ta nazywa się Wielka Wieś. U nas nie może być przecież osobnej szkoły tylko dla sześciorga dzieci.[9] Na jesieni i w zimie jest ciemno, gdy rano idziemy do szkoły, i ciemno jest również, gdy wracamy do domu po południu. Byłoby bardzo smutno, gdyby się musiało iść samemu po ciemku, ponieważ jednak jest nas sześcioro – zawsze jest wesoło.[10]

Bullerbyn w Warszawie

Historię Osiedla Przyjaźń pewnie każdy zna, ale warto ją przy tej okazji przypomnieć. Kiedy w 1952 r. zaczęła się budowa Pałacu Kultury i Nauki powstał problem, gdzie by tu ulokować kilka tysięcy radzieckich robotników. Wiedząc, że w czasie wojny Warszawa została doszczętnie zrujnowana, budowniczowie sami przywieźli sobie domy, czy też raczej elementy, z których powstały zabudowania na Jelonkach. Rok wcześniej tereny te przyłączono do Warszawy, ale jeszcze na długo pozostały wsią. Samo osiedle domków drewnianych też poniekąd było w tym wiejskim, arkadyjskim stylu, chociaż otaczał je drut kolczasty i strzegli uzbrojeni wartownicy. Robotnicy zamieszkali w barakach, do ich budowy wykorzystano materiały z rozbiórki obozu jenieckiego Stalag I-B Hohenstein koło Olsztynka. Inżynierowie mieszkali po królewsku w drewnianych domkach fińskich. Budowę PKiN zakończono, budowniczowie wyjechali, ale domki zostawili. Władze miasta przekazały je na domy studenckie. Te nietypowe akademiki, które rozpoczęły działalność we wrześniu 1955 r., pomieścić mogły blisko trzy tysiące studentów i kadry naukowej. Osiedle dumnie nosi nazwę Przyjaźń. Na terenie tego swoistego międzyuczelnianego miasteczka studenckiego, zajmującego powierzchnię 32 hektarów, oprócz starych domków powstały trzy nowe murowane akademiki (Jelonek, Rogaś i Sarna), jest też Ratusz Gminy Bemowo oraz budynki socjalne, kulturalne i administracyjne. Studenci mają tu swój klub, kort tenisowy, bibliotekę, a nawet stadion. Było to prawdziwe osiedle z własnymi sklepami, apteką, przychodnią, ba – nawet szpitalikiem. Działało kino „Dar” i klub, w którym odbywały się głośne, dosłownie i w przenośni, wieczorki taneczne. Do Osiedla Przyjaźń jeszcze długo jeździło się jak na wieś. Dookoła były lasy i ogrody, trochę doków i zabudowań gospodarczych, minęło przeszło dwadzieścia lat, zanim pojawili się tu znowu budowlani.[11] Na osiedlu tym mieszkali m.in. prof. Jerzy Bralczyk czy prof. Leszek Balcerowicz.
Na terenie osiedla znajduje się przeurocza biblioteka plenerowa, w której uwolniliśmy książki podczas akcji bookcrossingowej.
Pośród starych, drewnianych domków (na dodatek każdy jest w innym kolorze), znajduje się niebiesko-turkusowy domek nr 40, w nim to mieści się szkoła w Wielkiej Wsi, do której uczęszczały dzieci. Sala szkolna znajduje się na parterze, a sympatyczna nauczycielka, którą wszystkie dzieci wprost uwielbiają, mieszka na piętrze w pokoiku z lukarną.

PORÓWNAJ ZDJĘCIA
[8] Lindgren Astrid, op.cit., Znów idziemy do szkoły, s. 69.
[9] Lindgren Astrid, op.cit., Lekcje się skończyły, s. 20.
[10] Lindgren Astrid, op.cit., Znów idziemy do szkoły, s. 72.
[11] Chmielewski Lech, op.cit., s. 104.

SKLEP W WIELKIEJ WSI

Sklep, w którym kupujemy cukier, kawę i takie różne rzeczy, znajduje się w Wielkiej Wsi, tuż koło szkoły. Gdy mamusia potrzebuje czegoś ze sklepu, to przeważnie ja kupuję to w drodze powrotnej ze szkoły.[12]

Bullerbyn w Warszawie

Sklep w Wielkiej Wsi prowadzony przez wujka Emila (dzieci mówiły wujku i ciociu do wszystkich dorosłych), umiejscowiliśmy w drewnianym, czerwonym domku mieszczącym się przy ul. Środkowej 9 na Pradze. Budynek datowany jest na 1915 r. Przepiękne zdobienia okienne na fasadzie przywołują na myśl styl rosyjski. Od 1934 r. Kazimierz Lisiecki, pedagog i opiekun młodzieży, prowadził tu jedno z Ognisk opiekuńczo-wychowawczych, gdzie schronienie i pomoc znajdowały sieroty, dzieci bez opieki, pozbawione domowego ogniska i właśnie takie chciał im dać Lisiecki. Na parterze budynku mieściły się sale lekcyjne, a na poddaszu – miejsca noclegowe. Pedagog nie przerwał działalności ognisk opiekuńczych nawet podczas wojny. Po jej zakończeniu powstał Państwowy Zespół Ognisk Wychowawczych, którego Lisiecki został dyrektorem, ale przez podopiecznych od zawsze nazywany był Dziadkiem.
Wujek Emil nosił ołówek za uchem i miał małe, rude wąsiki. Częstował dzieci kwaskowatymi cukierkami, które trzymał w dużym słoju specjalnie dla swoich małych przyjaciół. Lubił sobie pożartować z dzieciakami, dopytywał się w szczególności, czy panny bullerbyńskie zamierzają rychło wyjść za mąż. Był właśnie taką ciepłą, serdeczną osobą pokroju Dziadka, dlatego na pewno wziąłby pod opiekę nie tylko budynek, w którym umiejscowiliśmy sklep, ale również zapewne byłby bardzo lubiany wśród swoich klientów, małych i dużych.

PORÓWNAJ ZDJĘCIA
[12] Lindgren Astrid op.cit., Anna i ja załatwiamy sprawunki, s. 130.

JEZIORO ZAGRODY PÓŁNOCNEJ

Biegnąc na przełaj przez pastwisko Zagrody Północnej dobiega się do małego jeziorka. Tam to właśnie jeździmy na łyżwach w zimie.[13] Kąpiemy się w nim latem.[14]

OKONIE WZGÓRZE

Zaraz pierwszego wieczoru po rozpoczęciu wakacji chodzimy nad Jezioro w Zagrodzie Północnej łowić ryby. Nic chyba bardziej nie mówi o tym, że jest lato, jak łowienie ryb. Zrobiliśmy sobie wędki. Są to tylko długie gałęzie leszczyny. Mamy za to prawdziwą żyłkę i pływak, i ciężarek, i korek – wszystko kupiliśmy w sklepie w Wielkiej Wsi. Ten wieczór, gdy rozpoczynają się wakacje, Lasse nazywa Wielkim Wieczorem Rybackim. Pagórek, na którym siedzimy, gdy łowimy ryby, nazywamy Okonim Wzgórzem. Anna mówi, że nazywa się on tak dlatego, że nigdy nie można tam złowić okonia. Jedyną rzeczą, jaką można tam złapać, to bąble po komarach – powiada Anna.[15]

Bullerbyn

Jezioro Zagrody Północnej z Okonim Wzgórzem wypatrzyliśmy w Parku Sieleckim na Mokotowie. Park zajmuje powierzchnię ponad 3 ha. Nazwa sielce oznacza tereny zasiedlone. Od drugiej połowy XIX wieku Sielce stały się popularnym miejscem wypoczynkowym warszawiaków, od 1961 roku docierała tu kolej wilanowska, a w 1916 roku tereny wcielono w granice Warszawy. Tegoroczna susza pokrzyżowała plany króla Stanisława Augusta, który zakładał, że główną atrakcją parku będą rozmaite kompozycje wodne – tego lata wody zabrakło. W parku organizowane jest kino plenerowe, przedstawienia teatralne dla dzieci, zajęcia sportowe.
Okonie Wzgórze jest przeurocze i wręcz idealne dla szóstki dzieci rozpoczynających wakacje. Zapewne nie można tam złapać żadnego okonia, ale komarów latają w lato całe chmary, więc nazwa pasuje jak ulał.

PORÓWNAJ ZDJĘCIA
[13] Lindgren Astrid op.cit., Lasse wpada do jeziora, s. 112.
[14] Lindgren Astrid op.cit., Lasse poluje na dzikie bawoły, s. 235.
[15] Lindgren Astrid op.cit., Noc świętojańska w Bullerbyn, s. 246.

SZOPA URLIKA

(…) zauważyliśmy, jak ślicznie wygląda wyspa, która leży na samym środku Jeziora Zagrody Północnej. W tym miejscu, gdzie czasem się kąpiemy, słońce lśniło na każdym kamieniu. (…) Pierwszą rzeczą, jaką ujrzeliśmy po wyjściu z wody, był zły baran z Zagrody Północnej. Miał wielkie, zakrzywione rogi i posępną minę. Na wyspie jest stara szopa na siano. Ma dziurawy dach i nikt jej już nie używa. (…) Drzwi do szopy były otwarte. Tam to wbiegł Lasse. Urlik za nim. Wtedy zaczęłam płakać.
– Och, teraz w tej szopie już na pewno na śmierć Lassego zabodzie.
W tej samej chwili zobaczyliśmy Lassego wyłażącego przez dziurawy dach. (…) Wleźliśmy wszyscy na szopę i przyglądaliśmy się Ulrikowi przez dziurawy dach (…)[16]

Bullerbyn

Szopa na siano, pewnie nawet ładniejsza niż oryginał, znajduje się na terenie Natolina przy Wełnianej 37, chociaż na domu stojącym na posesji wisi przeurocza tabliczka z numerem 10, widać to jeszcze stara numeracja. Osiedle się rozrasta, na ulicy przybywa coraz więcej domów odbiegających stylem od drewnianego domku i szopy. Miejsce to pamięta czasy, kiedy tereny te były wsią, wygląda na kompletnie wyjęte z rzeczywistości i trudno uwierzyć, że jeszcze nie wjechały tu deweloperskie koparki, ale to zapewne kwestia czasu. Ogrodzenie porośnięte jest winogronem, co nadaje miejscu jeszcze większego uroku.
Taka opuszczona parcela (na taką przynajmniej wygląda, nie licząc worków śmieci pod szopą) idealnie nadaje się na miejsce odizolowania Ulrika, złośliwego barana, który taranował wszystko na lewo i prawo, dlatego musiał mieszkać w odosobnieniu. Oczywiście dzieci nie zostawiły barana w zamkniętej szopie. Bo mimo że był złym i głupim baranem, nie mógł przecież siedzieć zamknięty w szopie i zginąć głodową śmiercią – twierdził Lasse.[17]

PORÓWNAJ ZDJĘCIA
[16] Lindgren Astrid op.cit., Lasse poluje na dzikie bawoły, ss. 242-245.
[17] Ivi, s. 245.

JEZIORO CICHE

Głęboko w lesie jest jezioro, które nazywa się Ciche. W Cichym nie można się kąpać, bo jest w nim bardzo wiele mułu na dnie. Lecz można w nim łowić raki. Ojej, ile tam jest raków! Lasse mówi, że w całej Szwecji nie ma drugiego jeziora, które byłoby tak po brzegi zapchane rakami jak Ciche. (…) Nikomu innemu prócz nas, którzy mieszkamy w Bullerbyn, nie wolno tam łowić raków i uważam, że tak jest dobrze. Raki wolno jest łowić dopiero w sierpniu. Ten dzień, gdy się to zaczyna, jest niemal tak przyjemny jak Gwiazdka. Bo tego dnia wolno nam, wszystkim dzieciom z Bullerbyn, (…) iść (…) nad Jezioro Ciche. Wieczorem zakładamy kosze na raki, a potem budujemy sobie szałasy w lesie i śpimy tam całą noc, a potem wstajemy bardzo, bardzo wcześnie następnego ranka i opróżniamy kosze. Najprzyjemniejsze ze wszystkiego jest to, że możemy całą noc spać w lesie. Bo Ciche położone jest tak daleko od Bullerbyn, a droga do niego tak jest męcząca – mówi tatuś – że nie warto wracać do domu, żeby pospać parę godzin. Co za szczęście, że Ciche leży daleko w głębi lasu! (…) Usiedliśmy na płycie skalnej nad jeziorem, reperowaliśmy kosze sznurkiem i rozmawialiśmy sobie przy tym, i bardzo nam było wesoło. Słońce miało już wkrótce schować się i dokoła jeziora było bardzo pięknie i cicho.[18]

Bullerbyn

Jezioro Kamionkowskie, zwane też Łachą Kamionkowską, to idealne umiejscowienie Jeziora Cichego, ponieważ jeszcze w latach 80. ubiegłego stulecia żyły w nim raki, musiało więc być naprawdę czyste. Dno też jest zamulone, jak na Jezioro Ciche przystało. Teraz pływają w nim m.in. liny, płocie i karpie. Amatorów wędkarstwa nad jeziorkiem nie brakuje. Łacha leży na Pradze Południe, na Kamionku, stąd nazwa. Do początku XX wieku jeziorko miało bezpośrednie połączenie z Wisłą, usypano jednak groblę, na której powstała Aleja Zieleniecka. Pod ulicą i stadionem biegną kryte kanały łączące jezioro z basenem Portu Praskiego. Stan wód był dość niesforny, w 1927 roku Park Skaryszewski został nawet zalany, trzeba było więc poskromić naturę i wybudowano pompy regulujące wysokość wody.

PORÓWNAJ ZDJĘCIA
[18] Lindgren Astrid op.cit., Łowimy raki, s. 278-280.

GÓRY SKALISTE

Po drugiej stronie jeziora nie ma piaszczystej plaży. Są tam wysokie góry. Przynajmniej mnie się wydaje, że one są wysokie. Lasse mówi, że powinnam w takim razie zobaczyć Góry Skaliste. Bawimy się czasem, że to są na niby Góry Skaliste. Podpływamy do nich na łódce z Zagrody Północnej. Lasse mówi, że to z pewnością jakiś olbrzym rozrzucił wszystkie te ogromne bloki skalne i głazy w Górach Skalistych. Kiedyś, dawno temu, gdy jeszcze nie było ludzi. Kiedy jeszcze nie było Bullerbyn. To całe szczęście, że ktoś wpadł na pomysł, żeby zbudować Bullerbyn. Bo inaczej nie mielibyśmy przecież gdzie mieszkać.[19]

Bullerbyn

Zaledwie kwadrans drogi od centrum mamy w Warszawie prawdziwe Góry Skaliste. Arena Makak na Palisadowej 20/22 ma przypominać naturalne skały, żeby ofiarować jak najlepsze wrażenia wspinaczkowe. Reklamują się jako najwyższa ściana wspinaczkowa w Polsce – 19 metrów w pionie, ściany o powierzchni 1000 m2. Ogromne wrażenie robi przewieszenie z dachem na całej szerokości hali. Jest tu mnóstwo wytyczonych dróg o różnych poziomach trudności, wspinać się mogą także dzieci. Instruktorzy prowadzą kursy i asekurują.

PORÓWNAJ ZDJĘCIA
[19] Lindgren Astrid op.cit., Lasse poluje na dzikie bawoły, s. 236.

RĘKA TRUPA

Najbardziej niebezpieczne miejsce nazywa się Ręką Trupa. Kto tam spadnie, tego odwiozą do domu na taczkach – mówi Lasse. (…) Gdy mieliśmy przedostać się przez Rękę Trupa, dostałam gęsiej skórki, bo było to takie emocjonujące. Mamusia nigdy pewnie nie widziała Ręki Trupa. W przeciwnym razie nie pozwoliłaby nam z pewnością bawić się w Górach Skalistych. Lasse spojrzał w dół w przepaść i powiedział:
– Każdy, kto ma zamiar zlecieć, niech mi poda rękę lub nogę!
Nie mogliśmy jednak podać ani ręki, ani nogi. Były nam bowiem potrzebne do przytrzymywania się. Ale nikt nie spadł.[20]

bullerbyn reka trupa gory skaliste

Oprócz tras wspinaczkowych mają też slackline – taśmę zawieszoną 15 metrów nad ziemią, na której się chodzi i wykonuje różne tricki. To nam przywodzi na myśl właśnie Rękę Trupa! Dziewczynki może by skrewiły, ale Lasse, Bosse i Olle pewnie sprostaliby wyzwaniu zarówno jeśli chodzi o Góry Skaliste, jak i linę rozpiętą nad przepaścią. Tylko niech dziewczynki później nie narzekają, że to chłopcy mają zawsze więcej atrakcji od nich, kiedyś Lisa powiedziała: To jest naprawdę bardzo dziwne! W cokolwiek się bawimy, chłopcy zawsze mogą robić coś przyjemnego, ale my – dziewczynki – musimy tylko podgrzewać jedzenie lub robić coś równie nudnego.[21]

PORÓWNAJ ZDJĘCIA
[20] Lindgren Astrid op.cit., Lasse poluje na dzikie bawoły, ss. 237-238.
[21] Ivi, s. 240.

NOSISKO

Mamy tam również szczelinę, którą nazywamy Nosiskiem. Jest ona bowiem tak wąska, że niemal zawsze mamy podrapane nosy, gdy się przez nią przeciskamy. Musimy tamtędy przeciskać się, gdyż innej drogi nie ma.[22]

WCIĄGIBRZUCH

Znaleźliśmy nowe miejsce, które nazwaliśmy Wciągibrzuchem dlatego, że trzeba było wciągać brzuch, aby się tamtędy przecisnąć. To miejsce nie było oczywiście nowe. Przeciskaliśmy się przez Wciągibrzuch już wiele razy przedtem. Ale wtedy nie wiedzieliśmy, że to się nazywa Wciągibrzuch.[23]

Bullerbyn

Zarówno na Nosisko, jak i na Wciągibrzuch pasuje nam Dom Kereta, dość dziwaczna konstrukcja powstała w wąskiej przestrzeni między budynkami przy Chłodnej 22 i Żelaznej 74 na Woli, zaprojektowana jako obiekt mieszkalny. Ponieważ w najszerszym miejscu ma 152 cm, a w najwęższym 92 cm, trzeba pewnie czasami wciągnąć brzuch, żeby się gdzieś przecisnąć, a i nos też można sobie obetrzeć. Mieliśmy okazję zwiedzać Dom Kereta zaraz po otwarciu – wrażenie jest dużo mniej klaustrofobiczne niż można by było przypuszczać. W instalacji znajduje się wszystko, co trzeba, żeby funkcjonować jak w pomieszczeniach przeznaczonych do pracy, odpoczynku, przygotowania posiłków i higieny osobistej. Pewnie zmieściłaby się tam cała szóstka z Bullerbyn, a mała Kerstin, siostra Ollego, która urodziła się nieco później, mogłaby bawić się w najniższej części z wygodną pufą workową. W Domu Kereta organizowane są dni otwarte, można wtedy zwiedzać konstrukcję, wciągać brzuch i obetrzeć sobie nos. Terminy podano TUTAJ.

PORÓWNAJ ZDJĘCIA
[22] Lindgren Astrid op.cit., Lasse poluje na dzikie bawoły, s. 236.
[23] Ivi, s. 237.

PAGÓRKI

Te pagórki na drodze z Bullerbyn do Wielkiej Wsi są najlepszymi pagórkami, jakie można sobie wymarzyć do jazdy na saneczkach. Przez całe ferie świąteczne zjeżdżamy stamtąd na saneczkach. (…) Lasse wydobył nasze duże sanki do wożenia drewna i – wio! – zaczęliśmy zjeżdżać z pagórków – wszystkie dzieci z Bullerbyn. Lasse kierował. (…) – Na bok! Uwaga! – krzyczeliśmy wszyscy naraz, jak mogliśmy najgłośniej, chociaż było to niepotrzebne, gdyż bardzo rzadko się zdarza, by ktoś jeździł po naszych pagórkach. Wesoło jednak było tak krzyczeć, gdy mknęliśmy jak wiatr. Dość kłopotliwe było wdrapywanie się z powrotem aż do Bullerbyn i Lasse cały czas opowiadał o tym pagórku, który wymyśli i który będzie się sam obracał. Urządziliśmy wyścigi. Britta, Anna i ja miałyśmy sanki z Zagrody Północnej, a Lasse, Bosse i Olle – sanki z Zagrody Środkowej. Bawiliśmy się, że są to statki wikingów, którzy żeglują po morzu. Lasse nazwał sanki chłopców „Długim Wężem”, a my nazwałyśmy nasze „Złotą Różą”, chociaż Lasse orzekł, że nie mogłyśmy wymyślić głupszej nazwy dla statku wikingów.[24]

Bullerbyn

Jesteśmy wręcz pewni, że Kopę Cwila w Parku Romana Kozłowskiego na Ursynowie dzieciaki z Bullerbyn pokochałyby od pierwszego wejrzenia i śmigały w zimę na sankach, aż miło! Gdyby jeszcze działał wyciąg narciarski, który miał być atrakcją nad atrakcjami, spełniłoby się właściwie marzenie Lassego związane z łatwym dostawaniem się na górę – pagórek nie musiałby się nawet obracać, można by było na niego wygodnie wjeżdżać. Górkę usypano w latach 70. z ziemi z wykopów pod drogi i bloki Ursynowa. Odbyło się to ponoć pod okiem inż. Cwila, stąd nazwa. Kolejne pokolenia dzieciarni zjeżdżają z kopy na sankach i innych wynalazkach, nie tylko w sezonie zimowym. Wynalazki kryje też sama góra – oprócz ziemi są tam też podobno półfabrykaty budowlane, które uległy uszkodzeniom w transporcie. Co tam półfabrykaty! Kiedyś dzieciaki kąpały się w nie pierwszej czystości baseniku parkowym i radości było po pachy! Jak ktoś się wdrapie na sam szczyt, będzie mógł podziwiać panoramę Ursynowa. A potem wiooooo z górki na pazurki!

PORÓWNAJ ZDJĘCIA
[24] Lindgren Astrid op.cit., Jeździmy na saneczkach, ss. 96-98.

POLA UPRAWNE

Rzepę plewią wszyscy – wszystkie dzieci w Bullerbyn. Właściwie Lasse, Bossę i ja powinniśmy plewić zagony należące do Zagrody Środkowej, Britta i Anna te, które należą do Zagrody Północnej, a Olle te, które należą do Południowej. My jednak pomagaliśmy sobie na wszystkich zagonach.[25] Podczas pielenia grządek gawędziliśmy cały czas i opowiadaliśmy sobie bajki.[26]

 bullerbyn plewimy rzepe2

bullerbyn plewimy rzepe1

bullerbyn plewimy rzepe 3

Pól uprawnych znajdziemy w Warszawie jeszcze całkiem sporo. Natrafiliśmy na nie np. na ulicy – nomen omen – Rolnej oraz Moczydłowskiej. Na dodatek przy szopie na Wełnianej stoi przepiękna ziemianka, w której leżakowały bullerbyńskie ziemniaki oraz inne warzywa i przetwory, zima Bullerbyn nie straszna!

PORÓWNAJ ZDJĘCIA 1
PORÓWNAJ ZDJĘCIA 2
[25] Lindgren Astrid op.cit., Plewimy rzepę i dostajemy małego kotka, s. 25.
[26] Ibidem, s. 26.

DOM KRISTIN Z ZAGAJNIKA

Kristin mieszkała (…) w małym czerwonym domku.[27] Do domu Kristin prowadzi mała dróżka (…)[28] (Kristin) rozpaliła duży ogień na kominku, mogliśmy więc zdjąć nasze przemoczone ubrania i ogrzać nogi przy ogniu. Potem upiekła nam wafli w szczypcach. Szczypce te trzymała nad ogniem. Ugotowała nam też kawy w imbryku, który stał na trójnogu w samym środku ogniska.[29]

bullerbyn domek kristin z zagajnika

Gdy dzieci plewiły rzepę, rozpętała się straszna ulewa. Na szczęście znalazły schronienie w domku Kristin. Starowinka żyła sobie skromnie, ale ugościła dzieci, czym miała. Na myśl o pieczonych waflach aż ślinka cieknie! Kristin mieszkała w czerwonym domku, który od razu skojarzył nam się z tym stojącym na Praskiej 1, też nieco czerwonawym. Kristin pewnie miałaby w oknach piękne kwiaty i szydełkowe firany. Dziergałaby je, siedząc w bujanym fotelu koło kominka, popijając herbatkę z nieco wyszczerbionej, ale ukochanej filiżanki w drobne, niebieskie kwiatuszki. A kot zazdrośnie upominałby się o jej uwagę, głośno mrucząc i ocierając się o nogi. Dla gości Kristin ma zawsze maślane ciasteczka domowej roboty i kawę zbożową. Ogień wesoło trzaska na kominku, a Kristin raczy gości opowieściami, jak to pewien przystojny młodzieniec z Bullerbyn niegdyś smalił do niej cholewki. Czyżby to był Dziadziuś? Ciekawe, jak mogłaby się potoczyć ich historia…?

PORÓWNAJ ZDJĘCIA
[27] Lindgren Astrid op.cit., Plewimy rzepę i dostajemy małego kotka, s. 28.
[28] Lindgren Astrid op.cit., Jak obchodzimy w Bullerbyn Gwiazdkę, s. 90.
[29] Lindgren Astrid op.cit., Plewimy rzepę i dostajemy małego kotka, s. 28.

DOM CIOCI JENNY

Najprzyjemniejszą rzeczą w ciągu całych ferii świątecznych była wizyta u cioci Jenny. Ciocia Jenny mieszka w zagrodzie, która położona jest daleko, za Wielką Wsią. My, wszyscy z Bullerbyn, zaproszeni byliśmy do niej na niedzielę po świętach. Aby tam dojechać, musieliśmy jechać przez wiele, wiele godzin saniami.[30] Najprzyjemniejszą rzeczą z całej wizyty u cioci Jenny było to, że mieliśmy tam zostać na noc. Strasznie lubię spać w obcym domu. Wszystko wydaje się takie niezwykłe i dziwne. Zapach też jest zupełnie inny niż we własnym domu.[31]

Bullerbyn

W książce nigdy nie zostało to powiedziane wprost, ale gdzieś między wierszami odnieść można wrażenie, że ciocia Jenny jest dość dobrze sytuowaną osobą, a przynajmniej prawdopodobnie warunki mieszkaniowe ma nieco inne niż te znane nam z Bullerbyn. Wywnioskować to można np. po ilości osób, które gościła na przyjęciu i noclegu, a także choćby po domku dla lalek, który tak chętnie oglądały Lisa i Anna – domek zapewne był kosztowną zabawką. Dlatego też dom ciotki Jenny na pewno był duży i piękny. Właśnie taki jest drewniany dom przy Walecznych 37 na Saskiej Kępie. Jest to bodaj najpiękniejszy drewniany dom w całej Warszawie. Wybudowany był pod koniec XIX wieku, krnąbrnie stoi ukosem do ulicy, ale weteran, który przetrwał dwie wojny, ma do tego pełne prawo. Warto odwiedzić blog Małgorzaty Karoliny Piekarskiej, pisarki i blogerki, żeby lepiej poznać historię domu prababci pani Małgorzaty oraz rodu przodków. Niesamowity dom i niesamowite historie.

PORÓWNAJ ZDJĘCIA
[30] Lindgren Astrid op.cit., Jedziemy z wizytą do cioci Jenny, ss. 105-106.
[31] Ivi, s. 110.
Zdjęcie użyczone dzięki uprzejmości bloga mojawarszawa.box.pl – serdecznie dziękujemy!

MŁYN JANA

Jan mieszka w młynie, który położony jest kawałek drogi za Bullerbyn.[32] Właściwie szosa kończy się w Bullerbyn. Dalej wyboista, wąska droga prowadzi do Jana z Młyna. Jan jest niewielkim, zabawnym staruszkiem. Mieszka zupełnie sam w małym domku w głębi lasu. Tuż obok chatki ma młyn. Położony on jest nad potokiem, który nazywa się Wierzbowy. Potok Wierzbowy nie jest tak spokojny i łagodny jak strumyk, który płynie przez nasze pastwisko. Nie, płynie on wartko, z szumem i hukiem. W przeciwnym razie nie mógłby tam oczywiście stać młyn. Duże koło młyńskie nie kręciłoby się, gdyby wodzie potoku nie śpieszyło się tak bardzo płynąć naprzód i obracać kołem. Niewiele ludzi wozi ziarno do zmielenia w młynie Jana. Tylko my z Bullerbyn i trochę ludzi, którzy mieszkają po drugiej stronie lasu.[33]

Bullerbyn

Młyn Jana to nic innego jak Stary Młyn, który stoi nad Wisłą przy Wybrzeżu Gdańskim 2. Obecnie niestety jest on w stanie tak opłakanym, że nawet Jan się z niego wyprowadził. W młynie ostało się tylko jedno skrzydło wiatraka, opadło na dół w pionie i woła o zmiłowanie. Pozostałe łopaty zapewne zbutwiały i złamały się pod własnym ciężarem albo złamał je wiatr znad Wisły. Życie gastronomiczno-kulturowe toczy się nie w młynie, a obok niego. Szkoda, że młyn stoi taki zniszczony i zapomniany… Samotność w tłumie to częsta przypadłość wielkich miast.

PORÓWNAJ ZDJĘCIA
[32] Lindgren Astrid op.cit., Anna i ja załatwiamy sprawunki, s. 136.
[33] Lindgren Astrid op.cit., Patrzymy na Wodnika, ss. 137-138.

DOM SZEWCA GRZECZNEGO

Pomiędzy Bullerbyn a Wielką Wsią mieszka szewc, który nazywa się Grzeczny. Nazywa się Grzeczny, ale nie jest wcale grzeczny! Nasze buty nigdy nie są gotowe, gdy przychodzimy je odebrać, nawet jeśli wiele razy obiecywał, że zrobi je na czas. Agda mówi, że to dlatego, że on tyle pije.[34]
Pewnego razu dzieci złapała śnieżyca, gdy wracały po szkole do domu (dopisek).
– Zajdźmy do szewca! Nie może nam chyba poobgryzać nosów!
Anna i ja chciałyśmy iść do szewca, nawet jeśliby nam poobgryzał nosy. Wicher dął tak silny, że wwiało nas niemal przez drzwi do chaty szewca. Nie ucieszył się zbytnio, gdy nas zobaczył.

– Co dzieci mają do roboty na dworze w taką pogodę? – spytał.
Nie mieliśmy odwagi mu powiedzieć, że pogoda nie była taka, gdy wychodziliśmy z domu. Zdjęliśmy z siebie palta, usiedliśmy i przyglądaliśmy się szewcowi, jak łatał buty. Byliśmy strasznie głodni, lecz nie mieliśmy odwagi mu tego powiedzieć. Szewc ugotował sobie kawy i zjadł parę kromek chleba, ale nas nie poczęstował. Tu było zupełnie inaczej, niż gdy przyszliśmy do Kristin w czasie burzy.[35]

Bullerbyn

Szewc Grzeczny posłużył w książce jako swego rodzaju antyprzykład. Dobro nie mogłoby być tak wysoko cenione, gdyby nie można go było skonfrontować ze złem. Jednak i szewc miewał lepsze momenty: pomógł dzieciom przedostać się z zalanego ze wszystkich stron wodą kamienia na suchy ląd (to, że potem urwisy na kamień wróciły, nie było doprawdy winą Grzecznego), zgodził się, żeby Olle zaopiekował się Svippem w czasie choroby szewca, a potem nawet odsprzedał psa ojcu chłopca, czy też pozwolił dzieciakom przeczekać u siebie śnieżycę. Co prawda nie ugościł ich jak Kristin, ale przynajmniej nie poodgryzał im nosów ani nie wygnał na śnieg. Grzeczny wydaje się człowiekiem nieszczęśliwym, ale uparcie trwa w swoim postępowaniu, pewnie nie chce, albo nie umie inaczej już postępować. Ludzie oddają mu swoje buty do naprawy, bo nie mają innego wyjścia. A może zwyczajnie im go żal? W domu szewca brakowało kobiecej ręki. Może gdyby miał żonę, która zadbałaby o domowe ognisko, szewc nie popadłby w nałóg? Być może żona kiedyś była, ale nie dala rady? Na dom Grzecznego idealnie podpasował nam piętrowy drewniak na Kawęczyńskiej 26 z końca XIX wieku. Jeszcze do niedawna był zamieszkany, obecnie okna na parterze są zabite na głucho, więc raczej lokatorów na tym poziomie raczej już nie ma, ale kto wie. Na słynnym napisie z boku ściany Polska – RFN 2:1, który przez lata prawie doszczętnie zmył deszcz i wypaliło słońce, zawieszono piękną, reprezentacyjną tabliczkę informacyjną. Wzruszające. Szkoda, że dbałość o ten zabytkowy budynek nie jest równie drobiazgowa ani konkretna.

PORÓWNAJ ZDJĘCIA
[34] Lindgren Astrid op.cit., Patrzymy na Wodnika, ss. 137-138.
[35] Lindgren Astrid op.cit., Wielka śnieżyca, ss. 79-80.

BUDA SVIPPA

Olle nie ma rodzeństwa (dopisek: potem miał siostrę Kerstin). Lecz ma psa. Pies nazywa się Svipp. Nigdy nie był grzeczny dla Svippa, a Svipp był najbardziej złym psem w całej gminie. Zawsze był uwiązany i za każdym razem, gdy przychodziliśmy do Grzecznego z butami, Svipp wyskakiwał jak szalony z budy i szczekał. Baliśmy się go tak bardzo, że nigdy nie mieliśmy odwagi przejść w pobliżu budy. (…) Gdy Grzeczny się upił, zapominał dać jeść Svippowi. W tym czasie gdy Svipp był u szewca, myślałam zawsze, że jest to brzydki i zły pies. Był brudny i potargany, zawsze warczał i szczekał. Teraz wiem, że jest to grzeczny i ładny pies. To Olle sprawił, że stał się grzeczny. (…) Teraz Svipp nigdy nie bywa zły i nie musi już chodzić na smyczy. W nocy śpi u Ollego pod łóżkiem, a gdy my – wszystkie dzieci z Bullerbyn – wracamy ze szkoły, Svipp spotyka Ollego w połowie drogi i niesie mu tornister.[36]

Bullerbyn

Buda Svippa stoi koło szopy na siano przy ul. Wełnianej 37. Svipp miał pewnie budę w gorszym stanie, gdy mieszkał u Grzecznego… Szewc pokazał dzieciom skutki alkoholizmu i dał dowód tego, że gdy człowiek jest niemiły, gburowaty i egoistyczny, to zostaje w życiu sam i nawet pies od niego ucieka. No i faktycznie Svipp zdecydowanie wolał mieszkać u Ollego. Niemniej buda jest fantastyczna! Pewnie jeszcze posłużyłaby jakiemuś pieskowi, który miał mniej szczęścia niż Svipp.

PORÓWNAJ ZDJĘCIA
[36] Lindgren Astrid op.cit., W jaki sposób Olle dostał psa, ss. 31-35.

KSIĘGARNIA BULLERBYN

Mam trzynaście książek – są to moje własne książki.[37] (…) lubię moje książki szkolne. Książki okładam w piękny, nowy papier i nalepiam na nie naklejki ze swoim nazwiskiem.[38] Pani napisała do Sztokholmu i zamówiła dla nas książki. Pokazała nam kiedyś duży arkusz, na którym było moc prześlicznych obrazków, przedstawiających okładki różnych książek z bajkami. Mogliśmy wybrać sobie książki, które chcielibyśmy kupić. Ja zamówiłam dwie, a Lasse i Bosse też po dwie. Na moich były prześliczne księżniczki i książęta. Właśnie ostatniego dnia przed świętami przysłali pani te książki. Chodziła po klasie i rozdawała je dzieciom. Nie mogłam się wprost doczekać, kiedy dostanę swoje. (…) Britta wyjęła swoją książkę z bajkami. Powąchała ją. Potem powąchaliśmy ją wszyscy po kolei. Nowe książki pachną tak ślicznie, że po prostu czuje się po zapachu, jak przyjemnie będzie je czytać. [39]

Bullerbyn

Co prawda w Bullerbyn ani Wielkiej Wsi nie było księgarni, a przynajmniej nie czytamy o tym w powieści, jednak książki były ważnym elementem życia dzieci. Lisa lubiła i szanowała książki, również te szkolne. Ustawiała książki na półce, obkładała je w papier, żeby się nie zniszczyły. Aby sprawić radość chorej koleżance, Anna podarowała jej swoją najpiękniejszą książkę z bajkami. Nauczycielka dbała o to, żeby dzieci miały dostęp do książek, zamawiając je wysyłkowo. Zapraszała też dzieci do siebie na czekoladę i podwieczorek z książką. Chłopcy tak się zaczytali w czasie wizyty u nauczycielki, kiedy ta była chora, że nie było z nich poza tym żadnego pożytku.  Gdy chorowali sami chłopcy, również sięgali po książki. W czasie deszczu Lisa gotowa była nawet spaść z drzewa, byle tylko przejść po nim do pokoju Ollego i pożyczyć Baśnie tysiąca i jednej nocy, ponieważ się nudziła i książka wydała jej się najlepszym pomysłem na spędzenie czasu.
Chociaż w Bullerbyn księgarni nie było, to w Warszawie jest prawdziwa bullerbyńska księgarnia! Nazywa się nie inaczej, tylko właśnie Bullerbyn. Jest to przeurocza, malutka księgarenka, która mieści się w wykuszu ul. Chmielnej. To iście dziecięcy raj książkowy! Kolorowe okładki książek zerkają zachęcająco na kupujących, jest nawet mały kącik przy oknie, gdzie można przycupnąć i pooglądać ilustracje. Oprócz książek dostać tu można również audiobooki i zabawki. Sava miała okazję poznać ten przemiły zakątek w czasie gry miejskiej podczas akcji Warszawa czyta i z uśmiechem wspomina czas spędzony pośród książek.

PORÓWNAJ ZDJĘCIA
[37] Lindgren Astrid op.cit., Moje najprzyjemniejsze urodziny, s. 16.
[38] Lindgren Astrid op.cit., Znów idziemy do szkoły, s. 68.
[39] Lindgren Astrid op.cit., Wkrótce już święta!, ss. 81-82.

ZNAJDŹ W SOBIE BULLERBYŃSKIE DZIECKO

Post ten chcielibyśmy zadedykować wszystkim wielbicielom Dzieci z Bullerbyn ze szczególnym uwzględnieniem Natalii. Może Warszawa widziana przez pryzmat Bullerbyn wyda Ci się nieco sympatyczniejszym miejscem?

Wycieczka po Warszawie śladami Bullerbyn to była prawdziwa przyjemność. Przyznać musimy, że było to jedno z cięższych i bardziej pracochłonnych wyzwań, ale było warto, ponieważ świetnie się przy tym bawiliśmy. Znaleźliśmy mnóstwo miejsc, w których Bullerbyn naprawdę mogłoby zaistnieć. Szczerze powiedziawszy aż powstał kłopot z wyborem, co właściwie może tylko cieszyć. Zapewne każdy z nas wyszukałby własne odpowiedniki bullerbyńskich miejsc, może nawet całkiem inne niż nasze. I właśnie o to chodzi! Bawmy się, szukajmy! Jesteśmy bardzo ciekawi, jakie miejsca byście zaproponowali i czy przekonują Was nasze wybory.

Wygląda na to, że powieść ta powstała nie tylko z myślą o dzieciach, ale też i o dorosłych, którzy przynajmniej od czasu do czasu powinni przypomnieć sobie o dziecku, które jest w każdym z nas. Dziecko to domaga się uwagi, poczucia bezpieczeństwa i beztroski, a książka ofiaruje nam to na każdej stronie, dlatego warto do niej zaglądać. Rozejrzyjcie się uważnie, jadąc przez zatłoczoną, zakorkowaną Warszawę. Jeśli tylko uwolnicie swoje wewnętrzne dziecko, pobiegnie ono pobawić się z dziećmi z Bullerbyn, które pośród blokowisk i wieżowców wielkiego miasta wciąż odnajdują miejsca, gdzie mogą dać upust swoim dziecięcym marzeniom. Wystarczy tylko odrobina wyobraźni!

Jeśli ktoś się uśmiechnął, poczuł bullerbyńską magię i ma ochotę sięgnąć po książkę, to znaczy, że nasza misja się powiodła. Dobrej lektury i świetnej zabawy podczas wyprawy po Warszawie śladami Bullerbyn!

bullerbyn tytul

22 Responses

  1. lavinka

    A Olle nie miał w pewnym momencie młodszej siostry, Kerstin? Może była w drugiej części. W ekranizacji jest na pewno. Tyle, że była malutka i w związku z tym nie była oczywiście kompanem do zabawy, ale Anna i Lisa przez chwilę na niej ćwiczyły się w byciu nianią. https://pl.wikipedia.org/wiki/Dzieci_z_Bullerbyn W ogóle polecam obie ekranizacje (kiedyś były dołączane do superekspresu, można dostać pojedynczo na alle, uwielbiam chyba bardziej niż książkę ze względu na prawdziwe pejzaże szwedzkie – zresztą wieś w której kręcono film jest teraz prawdziwym Bullerbyn do zwiedzania – http://www.vimmerby.com/bullerbyn/ w linku jest lokalizacja, kiedyś tam pojadę!)

    • Vars i Sava

      Oczywiście, że Olle miał Siostrę Kerstin, wspominamy o niej przecież przy okazji Domu Kereta – że mogłaby się tam zmieścić wraz z innymi dziećmi. „Może Anna i ja zostaniemy piastunkami do dzieci” to ulubiony rozdział Varsa. Ja zawsze uważałam Kerstin za małego potworka rozbestwionego jak dziadowski bicz. Dzieci z Bullerbyn to dla mnie zawsze i niezmiennie starsza szóstka :)

      Ekranizację widziałam i… bardzo tego żałuję. Zazdroszczę Marcinowi, że się na to nie zdecydował. Szczerze powiedziawszy w tym poście w pierwszej wersji obsmarowałam film, na czym świat stoi! Ale potem doszłam do wniosku, że to ma być pozytywny post, więc wykasowałam tę część. No i w sumie chyba dobrze, bo skoro lubisz film, to pewnie byłoby Ci przykro, a tego byśmy nie chcieli. Z ekranizacją zawsze jest problem, bo każdy ma w głowie co innego i jeśli coś nie zgodzi się z naszymi wyobrażeniami, to czujemy się rozczarowani. Pamiętam, że gdy obejrzałam pierwszy raz film, to gorzko płakałam. Dałam mu szansę wiele lat później, bez rezultatu. Bywa.

      Ech, Lavinko, gdybym chciała napisać wszystko, co planowałam o Dzieciach z Bullerbyn, Szwecji, historii i malarstwie, wyszłaby z tego druga książka… A i tak już wyszedł elaborat, a mowa była TYLKO o miejscach. Marzę od dawna o wycieczce i do Szwecji, i do Kanady na Wyspę Księcia Edwarda. Kto wie?

      • lavinka

        Ekranizacja nie jest wierna, ale mnie mi to nie przeszkadza. To po prostu ładny filmy. Scenę z kiełbasą wyobrażałam sobie zupełnie inaczej, tak jak i Lisę, ale dla odmiany bardzo mi się podoba piosenka, która dziewczyny śpiewają w filmie. Podoba mi się też sklep i podoba mi się drewniana architektura. Tak jest zawsze, popatrz na ekranizacje Harrego Pottera, tego się wręcz nie da oglądać (no może jeszcze pierwsza część jest jako-tako). Albo ekranizacja trylogii Tolkiena, o Hobbicie, który jest twórczością własną filmowców (dopisane postaci), nie wspomnę. Ale nadal są to na swój sposób wspaniałe filmy. :)

        • Vars i Sava

          Ano pewnie, film czy teatr to tylko adaptacja, wg wizji reżysera, scenarzysty, scenografa… Bardzo miałam za złe Kevinowi Sullivanowi za to, co zrobił z adaptacją Ani, przez długi czas nie rozumiałam, czemu chociaż sukienka nie mogła być w tym samym kolorze…? Dwie ostatnie części oglądam już bez przyjemności, ale resztę pokochałam całym sercem mimo zmian na tyle, że teraz z obawą czekam na nową ekranizację Ani, która ma się ukazać w przyszłym roku. Zobaczymy.

          Szczerze powiedziawszy bałam się, że ten post nie zostanie dobrze przyjęty, że będzie właśnie jak z filmowym zbezczeszczeniem wyobrażenia na temat ukochanej książki. Ale to tylko propozycja, podobnie jak film o Dzieciach z Bullerbyn – każdy ma wybór, czy chce go oglądać, każdy ma wybór, czy chce przeczytać post i może znaleźć zupełnie inne odpowiedniki bullerbyńskich miejsc :)

          • lavinka

            No wiesz, to trochę tak jak z ekranizacją trylogii Sienkiewicza. Pierwsze dwie wersje miały cudnych aktorów, to było czym orać. Ogniem i mieczem wyszło tragiczne, bo aktorzy żadni. Pan Tadeusz to już była w ogóle tragedia, większość aktorów nie umiała mówić trzynastozgłoskowcem. To oczywiście trudne, żaden normalny człowiek tego nie umie, ale od aktora, zwłaszcza takiego, który grywa w teatrze, powinno się jednak wymagać odrobinę umiejętności zawodowych. Teraz niestety są castingi na ładne buzie, a nie dobre aktorstwo i to się mści. Z Anią też pewnie tak było. Maryla chyba tylko przypominała pierwowzór, reszta była trochę na odwal się. Szczerze powiedziawszy w ogóle nie zwróciłam uwagi na kolor sukienki, ale na wzrost Ani już tak. Oryginalna była szczuplutka i w późniejszych latach wysoka, a tu wzięli jedną dorosłą aktorkę do grania 9latki i osoby dorosłej i to był błąd. Już wolę tryb HP, gdzie aktorzy starzeją się wraz z kolejnymi częściami filmu. Może dlatego nie spodziewam się po filmach cudów. Tym bardziej, że na pewno mogło być gorzej. :)

            • Vars i Sava

              Oj, prawda z tym Sienkiewiczem :( Na Harrym Potterze się nie wyznaję. Widziałam wszystkie ekranizacje, ale tylko raz i to ze względu na młodszego brata, z którym byłam w kinie na wszystkich częściach, więc trudno mi oceniać, to byłoby niesprawiedliwe, bo tak po prawdzie, to nie odróżniam jednej części od drugiej.

              Faktycznie, Megan Follows miała 17 lat, gdy grała Anię. Katharine Hepburn podsunęła swoją kandydatkę, była dla niej cioteczną babką, reżyser początkowo chciał ją wybrać, ale zdał sobie sprawę, że chyba by go zlinczowali, bo dziewczynka nie była Kanadyjką. Ostatecznie zagrała Dianę, a Follows tak już mi się wryła w postać Ani, że do dziś nie wyobrażam sobie Diany jako Ani… Być może wybrali tak wysoką dziewczynkę, żeby potem pogodzić to z końcową sceną, jak już zmarł Mateusz, a Gilbert odprowadzał Anię do domu? Oboje byli tacy już dorośli… Może faktycznie za mało czasu rozpiętościowo ta ekranizacja zajęła, stąd problem. Nowa Ania będzie mikruskiem, więc może bardziej Ci się spodoba :) Stara ekipa już i tak nigdy nie zagra, bo większość aktorów już niestety nie żyje, włączając Gilberta :( Mateuszem będzie Martin Sheen, trudno mi sobie to póki co wyobrazić, ale wszystko przed nami.

              Pewnie Dzieci z Bullerbyn nie powinny powstać w żadnym innym kraju i w żadnym innym języku niż szwedzki, rozumiem to teraz i rozumiałam nawet za dziecka, a mimo tego bardzo mi przeszkadzało szeleszczenie języka, którego nie rozumiałam, chociaż to też niesprawiedliwe i stereotypowe. To są właśnie takie niuanse, które mamy w głowie i trudno je wyplenić.

              • lavinka

                Ja akurat wolę szwedzki od polskiego nawet, jakoś mi tak ładnie brzmi. Diany jako Ani sobie też nie wyobrażam, zupełnie nie ten typ. ale w końcu nie o kolor włosów tu chodzi, ale głównie o niepokorny charakter zmieszany z marzycielstwem i może lekką egzaltacją (ale która nastolatka taka nie jest). Ania była typowym rudzielcem, piegowatym, zadziornym, trochę jak Pippi z serialu z lat 60 (mam w domu serię na dvd, niestety z francuskim dubbingiem, na szczęście polski lektor to dziadostwo zagłusza), niemniej znaleźć dobrą dziecięcą, czyli naturalną a nie wystudiowaną aktorkę, to teraz trudne zadanie. Szwedzka ekranizacja też miała swoje wady, ale przynajmniej główna bohaterka była brzydka, koślawa i ordynarna. I to w tym filmie kocham (wiele tam miała do powiedzenia autorka książki i to się czuje). Natomiast kiedyś trafiłam na kawałek ekranizacji amerykańskiej, chyba z lta 80 czy 90 i to była katastrofa. Dla odmiany nie bardzo podchodzi mi ekranizacja Ronji, aktorka zupełnie niepodobna (choć nie można jej odmówić talentu aktorskiego), poza tym w oryginale spać do lasu poszło bodaj pięcio czy sześcioletnie dziecko, a nie podlotek i to bardzo zmieniało odbiór.

                Wydaje mi się, że błędem w przypadku ekranizacji Ani było robienie wszystkiego naraz, zamiast smakowanie powoli po kilka książek. Zresztą ostatnich części chyba nie nakręcili, jak Ania była dorosła, jak umarło jej dziecko (Boże, jak ja po tym płakałam), jak przeprowadzili się z Gilbertem do nowego domu, cała książka o dzieciach pastora bawiących się na cmentarzu (do tej pory, jak czasem piję herbatę na jakimś cmentarzu, w ogóle nie czuję, że cokolwiek bezczeszczę, tamta książka bardzo mi naprostowała morale), gdzie dzieci Ani były tylko tłem akcji, wreszcie część, gdy dzieci Ani były już dorosłe i synowie pojechali walczyć do Europy. Co mi przypomina, że nie mam przeczytanej ostatniej z serii, bo jak byłam dzieckiem, to miałam komplet poza tą ostatnią, w biblio nie było, a potem zapomniałam. Musze pogrzebać w biblioteczce teściowej, bo ma jakąś ładną serię z twardymi oprawkami, ciekawe czy jest Ania z Wyspy księcia Edwarda, bo to był bardzo kontrowersyjny kawałek, niemal poza serią, mogli go nie wydawać razem z resztą. Z tego co mówią streszczenia, od początku poznałam się na Gilbercie i jedno, co mnie mierziło w serii to to, że autorka pozwoliła Ani zmarnować sobie życie u boku tego kretyna. No ale może właśnie tak miało być. Kiedy byłam nastolatką, nie mogłam zrozumieć, jak ambitna i wykształcona kobieta mogła się dać tak zapędzić do kuchni i rodzenia dzieci, choć przecież miała szansę się rozwijać. Ale dojrzałam, teraz widzę bardzo dużo Ań w dorosłym życiu, widzę jak wiele porobiło doktoraty, a jednak nie potrafią żyć bez bycia utrzymywaną przez mężczyznę, po prostu społeczne konwenanse mimo upływu lat nadal są silne i nadal kobieta w Polsce często jest mniej ważna i jej wykształcenie mimo że często lepsze od mężczyzny, jest niedoceniane. Ale trochę na własną prośbę, bo to kobiety nie wierzą w swoje możliwości. Która wierzy, ta sobie poradzi i z karierą, i z dziećmi, i ze wszystkim, bez wyrzutów sumienia. Szkoda że w szkole nigdy nie przerabia się Ani pod tym kątem, albo raczej, nie przerabiało się, nie wiem czy teraz jest jeszcze lekturą obowiązkową, czy tylko przerabia się fragmenty.

                • Vars i Sava

                  Słyszałaś o takiej teorii, jakoby Montgomery pozazdrościła kariery własnemu, literackiemu dziecku i podcięła Ani skrzydła? W sumie coś mogło być na rzeczy. Montgomery żyła w trudnych dla kobiet czasach, kariera zawodowa kobiet nawet wiele lat później uważana była za coś zdrożnego. Ale prawdą też jest, że Ania zawsze chciała mieć dużą rodzinę i dom, którym mogłaby się opiekować, więc nie zdziwiło mnie jej liczne potomstwo, a w książce w sumie miała i tak większą karierę niż w w filmie. Niestety reżyser nie zekranizował dalszych części, a piąta i szósta część filmu to już tylko wariacja na temat, bo nawet nie adaptacja. Zrobił przeskok w czasie, najpierw trochę próbował dać Ani wielki świat Nowego Jorku i karierę pisarki, która zakończyła się klapą, bo jako kobieta, Ania nie miała co liczyć na rozgłos i poważanie, a potem Gilberta i nawet samą Anię wysłał na wojnę (pierwszą), a z Diany zrobił wredną paniusię ze spadkiem po ciotce Józefinie, czego nigdy mu nie wybaczę. Trochę coś Sullivan próbował nawiązywać do serii o Ani i innych powieści w serialu Droga do Avonlea, ale to też była dość luźna interpretacja. Nie wiem, po co tak kombinować i wymyślać, skoro ma się gotowy, sprawdzony scenariusz, który ludzie znają i lubią, a każda zmiana wydaje się świętokradztwem.

                  Sukienka Ani była brązowa, a w filmie – niebieska.Phi. Akurat, bo na kostiumy kasy nie mieli… Scenografia i kostiumy o zawrót głowy przyprawiają.

                  Którą część masz na myśli, pisząc: ostatnia? Bo każdy ma na myśli co innego :) Dla niektórych seria kończy się na Rilli, a inni zaliczają też Opowieści i Pożegnanie z Avonlea. Te dwie ostatnie to w sumie zbiory opowiadań, podobne do wszystkich innych tomów. Droga do Zielonego Wzgórza jak dla mnie to już zupełne folgowanie i za bardzo odbiegające od tematu, nie znoszę, jak całość nie trzyma się kupy. Ania z Wyspy Księcia Edwarda teraz w sumie jest niby ostatnią częścią serii, ale to tak naprawdę tylko chwytliwy tytuł wybrany w Polsce, nie ma odzwierciedlenia w tytule oryginału, z serią ma niewiele wspólnego, a prawdziwych wielbicieli może przysporzyć nie tylko o łzy, ale i zawał serca. Kolejna teoria mówi, że Montgomery rozprawiła się z Zielonym Wzgórzem, powyciągała brudy, a potem popełniła samobójstwo, przytłoczona kolejną wojną i tym, jak pokierowała losem Ani. Wolę lubować się głównymi częściami serii, a po dwie wymienione na końcu części nawet nie sięgam, stoją na półce, bo stoją. Przeczytałam, odstawiłam i udaję, że ich nie ma. Film na podstawie Drogi do Avonlea też obejrzałam tylko raz i nie czuję żadnej potrzeby serca wracać do niego. Szkoda w sumie.

                  A tak ogólnie, to mimo że sama dokonałam zupełnie innych wyborów, niż Ania, nie mam gromady dzieci i kończę którąś tam z kolei szkołę z zupełnie egoistycznych pobudek, to ani jej wybory życiowe, ani wybory np. bohaterów Jeżycjady jakoś specjalni mi nie przeszkadzają, podchodzę do nich bezkrytycznie, bo po prostu kocham te książki całym sercem i biorę je z całym inwentarzem. Kiedyś próbowałam wyobrażać sobie, co by było gdyby, ale z tego zrezygnowałam. Nie wyobrażam sobie innego męża przy boku Ani niż Gilbert, nie wyobrażam sobie, żeby Borejkówny nie miały gromady dzieciaków i chociaż są wykształcone, to każda by tę karierę zawodową rzuciła w kąt, gdyby kazali im wybierać. No i niech tak będzie, to ich wybór, czy raczej – pisarzy, twórców, przestałam już z tym walczyć, bo czułam tylko rozczarowanie i frustrację, więc biere, co dają, taka jest prawda ;) Może to pójście na łatwiznę, ale sprzeciwianie się wyborom książkowych bohaterów to trochę walka z wiatrakami, bo przecież nie zmienimy treści książki. Ale oczywiście możemy się czuć rozczarowani, jako czytelnicy mamy do tego prawo, a jakże.

                  • lavinka

                    Na szczęście z ekranizacji oglądałam tylko ze dwie czy trzy pierwsze części i byłam już na tyle zniesmaczona, że nie śledziłam dalej. Ania na I wojnie światowej? Dobraaa… Drogę do Avonlea pamiętam, coś było (taka mała słodka blondyneczka jako bohaterka?), to był zwykły amerykański serial w ciuszkach z epoki. To już wolałam Domek na prerii z kostiumówek tego typu, bardziej rzeczywisty choć oczywiście też „podkolorowany”. Z „ostatnią częścią” Ani mam problem, bo tak jak pisałam jak byłam dzieckiem, seria kończyła się na Rilli, a potem wyszły ostatnie opowiadania i nie wiem jak je traktować. Z drugiej strony to autor decyduje o losach bohatera i chyba nie mamy prawa autorowi narzucać zakończenia, tym bardziej że od dawna nie żyje, hihi. To mi w sumie przypomina wkurzone fanki książek Małgorzaty Musierowicz, które wychowały się na Opium w rosole i innych… a po latach się jorgnęły, że to pochwała patriarchatu i obniżania wagi kobiety jako człowieka. I teraz mają żale i pretensje do autorki, że kreuje świat pełen nierówności i uprzedzeń. Że złą bohaterką jest zawsze kobieta robiąca karierę zamiast u marnująca sobie życie w pieluchach i podstawiania mężowi obiadku pod nos. No cóż.

                    • Vars i Sava

                      Pamiętam, jak obejrzałam cztery części tylko po to, żeby wreszcie zobaczyć ślub Ani i Gilberta, a i tak się nie doczekałam :( Nie wiem, co reżyserowi strzeliło do głowy z tym przeskokiem. W okresie I wojny światowej Ania miała już dorosłe dzieci, które niestety same już przecież na wojnie walczyły…

                      Tak, w Drodze do Avonlea słodką blondyneczką z krzywymi zębami byłą Sara, czyli Historynka, użyto sporo epizodów zarówno z tej książki, jak i ze Złotej drogi, a nawet serii o Ani. Domek na prerii też uwielbiam, chociaż czasem z książkami ma niewiele wspólnego. Ale klimat wyczuwam.

                      Osobiście ani Opowiadań, ani Pożegnania z Avonlea nie traktuję jako kontynuacji serii o Ani, a raczej jako dodatek, który wstawił wydawca w podobnej szacie graficznej. Avonlea i jego bohaterowie pojawiają się też w innych cyklach opowiadań.

                      Gdyby te rzekome wielbicielki Jeżycjady umiały czytać ze zrozumieniem, to by się doczytały, że już w 1994 roku Musierowicz napisała w swojej autobiografii, że nadrzędne w jej życiu jest wychowanie dzieci i stworzenie ogniska domowego, więc wcale się nie dziwię, że takie wzorce prezentuje w swoich książkach. I zresztą szczerze powiedziawszy jest mi to bez różnicy, bo umiem dokonywać własnych wyborów i nie czuję się do niczego zmuszana, bo jakiś pisarz coś tam napisał. A niech sobie piszą, co chcą, ja sama też tak przecież robię i nie oczekuję, że ktoś weźmie to za religię do codziennego wyznawania :/

                    • lavinka

                      Mnie się wydaje, że wielbicielki Jeżycjady po prostu się jorgnęły, że ktoś je robi w bambuko. Dopóki bohaterkami były dorastające naiwne podlotki, które marzyły o księciu na białym koniu, przesłanie MM było mało widoczne. Ale jak ktoś chciał to je zobaczył – vide mama tej dziewczynki, która pracowała jako nauczycielka w szkole, więc dziecko „cierpiało” w przedszkolu i uciekało na rosół do „prawdziwej rodziny”. Moim zdaniem już na etapie „Opium w rosole” było widać, że autorka źle znosi kobiety niezależne od mężczyzn i robiące w życiu z grubsza to, co chcą. Zresztą między innymi dlatego niespecjalnie chciało mi się czytać dalej. Wolałam przygodowe książki podróżnicze, które w ogóle nie podejmowały tematu rodziny.

                    • Vars i Sava

                      Ano co kto lubi, każdy ma swoje czytelnicze gusta, o które nie należy się spierać. Zapewniam jednak, że jezycjadowe bohaterki, mimo że faktycznie jak jeden mąż wykazuję uwielbienie do garów i wicia gniazdka, mają się całkiem nieźle, jeśli chodzi o tzw. karierę. Wszystkie mają wyższe wykształcenie, np. Ida jest lekarzem, a Gabriela ma tytuł doktora habilitowanego. Zobaczymy, co dalej, bo w przyszłym miesiącu wychodzi 21. tom cyklu. To jeden z tych przykładów, do których podchodzę bezkrytycznie i przymykam oko na wszystko, bo wiem, czego się spodziewać, wyciągając to, co lubię. Jak ktoś natomiast nie lubi, żeby go wychowywać na łamach literatury, to spokojnie może sięgnąć na półce w księgarni po coś innego, bo nie ma się co oszukiwać – te książki mają cele wychowawcze w podtekście.

                    • lavinka

                      Te książki były pisane jednak dużo później niż Ania ;) Natomiast mimo swych osiągnięć na polu zawodowym mam wrażenie, że dla bohaterek Jeżycjady nadal nie miałyby one żadnego znaczenia, gdyby nie gonitwa za potencjalnym mężem. Taki podprogowy przekaz, że rób sobie maleńka karierę, ale bez dziecka i męża nadal jesteś wśród nas, prawdziwych kobiet, nikim. Bardzo popularne zjawisko w kręgach konserwatywnych.

                    • Vars i Sava

                      Pewnie tak, cóż poradzić, pisarze czasami kurczowo trzymają się obranej ścieżki i nie straszne im zmiany, wichry i burze ;)

  2. Natalia Opara

    Dzięki, dzięki, dzięki! Czytałam z zapartym tchem!
    Też szukam wokół siebie różnych podobieństw i zbieżności. I odnajduję:) Może trochę więcej z „Ani z Zielonego Wzgórza”, ale i świat Bullerbyn jest mi tutaj (i nie tylko tutaj) bardzo bliski. Zresztą „Dzieci…” są zawsze w moim sercu. Dokąd sięgam pamięcią! I tłumaczę sobie tę książkę na łacinę i sprawia mi to wiele, wiele przyjemności. Chociaż co pójdę dalej i tak zaraz wracam do rozdziału pierwszego i coś zmieniam, poprawiam… Ach, jakie to cudowne!

    Czy wśród bohaterów też odnajdujecie jakieś podobieństwa? W sobie, wśród rodziny, znajomych? A może wśród historii zasłyszanych… Spotkaliście na swojej drodze starowinkę Kristin albo szewca Grzecznego, który wcale nie był szewcem ani tym bardziej grzecznym?:-)

    Buziaki

    • Vars i Sava

      Wszystko po kolei, może na Anię… też przyjdzie czas :) Zdumiewa mnie, że w niektórych krajach Dzieci… nie są tak znane i cienione, jak w Szwecji czy Polsce. Wydaje mi się to niewiarygodne. Miałam o tym pisać, ale podobnie jak ze znielubionym filmem, doszłam do wniosku, że skupię się na pozytywach :) Może uda nam się wstawić jeszcze galerię zdjęć, to zapraszamy do ponownych odwiedzin, na razie uczymy się obsługi wtyczki.

      Co do poszukiwania podobieństw wśród ludzi, to znasz moje antyspołeczne podejście… Przychodzi mi na myśl szewc Grzeczny, który faktycznie nie był ani szewcem, ani grzeczny, jest starszym panem siedzącym na balkonie w bloku na przeciwko, komentującym wszystko i wszystkich w sposób tak niemiły, że nawet gołębie nie przysiadają na poręczy jego balkonu :/ cóż.

      Uściski

  3. Marcin K

    Lav – tak, Olle miał siostrę Kerstin.

    Książkę A. Lindgren zawsze bardzo lubiłem (każdy ją czytał w moich czasach – byłą lekturą szkolną) – do tego stopnia, że nie chciałem nigdy obejrzeć ekranizacje, bo projekcja w głowie była dość silna. Ale odnajdywanie Bullerbyn w Warszawie to bardzo ciekawy pomysł.

    • Vars i Sava

      No pewnie, że Olle miał siostrę – pisaliśmy o niej przecież :P Ale widać musimy napisać dobitniej.

      Ech, jak już pisałam Lavince – zazdraszczam, że nie widziałeś filmu, myśmy widzieli i żałujemy :(

      Cieszymy się, że pomysł się spodobał :) A dorzuciłbyś coś jeszcze? Jakieś miejsce albo budynek?

  4. http://mojawarszawa.blox.pl/ht

    Absolutnie rewelacyjny wpis i pomysł. Zrobiło mi się bardzo błogo:)

  5. Bookcrossing w Warszawie – 111 książek - Vars&Sava

    […] Ta urocza biblioteczka, która kiedyś była ulem, została wykonana przez mieszkańców i sympatyków Osiedla Przyjaźń, jest ustawiona przy posesji pod numerem 115. Koniecznie trzeba obejrzeć to cudeńko i przespacerować się wśród drewnianych domków. Odwiedźcie też koniecznie Szóstkę z Bullerbyn, bo ich wyimaginowana szkoła mieści się właśnie na tym osiedlu w niebieskim domku nr 40. Pisaliśmy o tym TUTAJ. […]

  6. Bookcrossing Warszawa – 111 książek - Vars&Sava

    […] Ta urocza biblioteczka, która kiedyś była ulem, została wykonana przez mieszkańców i sympatyków Osiedla Przyjaźń, jest ustawiona przy posesji pod numerem 115. Koniecznie trzeba obejrzeć to cudeńko i przespacerować się wśród drewnianych domków. Odwiedźcie też koniecznie Szóstkę z Bullerbyn, bo ich wyimaginowana szkoła mieści się właśnie na tym osiedlu w niebieskim domku nr 40. Pisaliśmy o tym TUTAJ. […]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *