Przysłowie króla Sobka

wpis w: Humor, SEZON 3 | 1

Przy nawale pracy, nauki i przy akompaniamencie upałów nie pozostaje nam nic innego, jak tylko się trochę pośmiać, bo śmiech to zdrowie. Dlatego przytaczamy dziś anegdotkę Władysława Kazimierza Wójcickiego z pozycji Pamiętniki dziecka Warszawy i inne wspomnienia warszawskie. Historia o tym, jak to król Jan III Sobieski przyczynił się ponoć do powstania sławnego porzekadła, przytaczanego do dziś. Zapraszamy na serię POZNAJEMY WARSZAWĘ POPRZEZ HUMOR.

 

przysłowie króla Sobka

PRZYSŁOWIE KRÓLA SOBKA

Żaden z panujących nie był tak popularny wśród całej szlachty polskiej – szczególnie tej zagonowej, czyli tak zwanych szaraczków, ubogiej, o której mawiano, że „jak pies usiądzie na dziedzictwie szlachcica, to ogon za granicą trzyma” – jak król Jan III. Pieszczotliwie nazywano go królem Sobkiem – tak się o nim wyrażał lud warszawski, tak cała szlachta mazowiecka i podlaska.

Razu pewnego na siwym podjezdku[1] z przewieszonymi sakwami jechał wąsaty szlachcic gościńcem od Podlasia do Warszawy. Kontusz z szarego suk­na, pod nim z czerwieni żupan, pas podszarzały, czapka wytarta, karabela na rzemyku i rzędzik[2] na koniu skromny zwiastował szlachcica z owych, których szaraczkową szlachtą nazywano.

W drodze układał koncept do mowy, którą miał wypalić okrągłymi słowy do króla Sobka. Dobierając słów gładkich, to gładził podgoloną czuprynę, to się po niej drapał. Podkręcał wąsy, w głos deklamował, dwa razy przewinął pas na sobie uradowany, że już miał całą przemowę w głowie, i ruszył z galo­pa.

Ujechawszy spory kawałek gościńcem, dojrzał na strzał rusznicy jeźdźca, co dążył drogą do pałacyku w lesie. Dognał go wkrótce, a uchylając czapkę:

– Pomagaj Bóg waszej miłości! – zawołał. – Chciałem waszmości prosić, żebyś dla miłości braterskiej pokazał mi króla naszego Sobka.

Nieznajomy obrócił się do szlachcica. Miał na sobie szary kontusz sukien­ny, żupan takiż perłowy, czapkę tejże barwy, buty czerwone ze srebrnymi ostro­gami; przy boku kordelas[3] myśliwski, na ramieniu rusznicę[4] turecką, bogato nabijaną zlotem. Dobrej był tuszy, nawet otyły; oblicze urodne, szlachetne, czerstwe, wąs zawiesisty.

– To waszeć – odrzekł – chcecie się widzieć z samym królem jegomością?

– Tak jest.

– A cóż to za ważny macie interes do niego?

– Wasza miłość wyglądasz na poczciwego pana brata, opowiem więc rzecz całą. Brat mój starszy, pan Malcher, miał dane wójtostwo w dożywocie, ale zmarło poczciwe człeczysko tydzień temu i nie zostawił potomka. Chciałem tedy wyprosić dla siebie toż wójtostwo.

– Jakież waszeci zasługi, aby król jegomość mógł się przychylić do jego prośby?

– Ja zasług ci żadnych w Rzeczypospolitej, mówiąc prawdą a Bogiem, nie mam, ale mam z moich dziarskich chłopaków. Jeden, Marcin, służy w chorą­gwi nadwornej króla Sobka towarzyszem pancernym; był z nim wszędy, na­wet pod Chocimiem, a wiktoria dała naszemu kochanemu panu koronę; drugi służy w rocie królewicza Jakuba. Obaj w potrzebie dobrzy; król sam raczył chwalić ich zwycięstwo, a czego znaki noszą na ciele własnym od kulek z janczarek[5] tureckich i strzał tatarskich.

– Jak się waszeć nazywasz?

– Jakub Zaleski, szlachcic spod Łukowa, czystej krwi po mieczu i ką­dzieli, a wywieść się mogę z siedmiu pokoleń szlacheckich.

– Jestem dworzaninem króla, znam synów waszeci; może da łaskawe ucho. A jak odmówi?

– Pan Jakub aż się zachwiał w siodle na ostatnie słowa.

– Co? Nie da wójtostwa?! – krzyknął nasrożony. – Ha! To niech w ogon moję kobyłę pocałuje! – poprawił z gniewem pasa, a czapkę nacisnął na pra­we ucho.

Dworzanin roześmiał się szczerze i rzekł do szlachcica po chwili:

– Za godzinę na półzegarzu[6] w pałacu król Sobek będzie widzialnym; wte­dy waszeć przybądź. Oto masz pierścień, jak go pokażesz, wpuszczą cię do króla.

Skłonił głowę, a szlachcic, włożywszy sygnet za pazuchę, wjechał na dziedziniec pałacyku w Marymoncie. Tu, zsiadłszy z klaczki, z jednej sakwy wysypał jej owsa na trawnik, a z drugiej dobywszy chleba i wędliny, zajadał smacz­no, oczekując wyznaczonego czasu. Zegar bije oczekiwaną godzinę, pan Jakub ociera co ducha wąsy, gładząc je udatnie; dobywa sygnetu, ogląda go ciekawie.

Na dużym krwawniku była tarcza. Nie wiedział, co za herb; mało dbał o to wszakże, wiedząc, że ten pierścień zrobi mu przystęp do króla.

Rusza więc żywo i wchodzi do pałacowej sieni. Żołnierz stojący na straży zatrzymał go przy wnijściu, ale gdy pierścień pokazał, skłonił głową i pan Jakub wstąpił na wschody wskazane przez niego. Tu zatrzymało go znowu kilku dworzan, lecz za okazaniem sygnetu z ukłonem przepuścili szlachcica, otwierając mu podwoje na oścież do wielkiej komnaty; pan Jakub wchodzi, widzi stojących wielu panów z odkrytymi głowami, strojnie i bogato ubra­nych, oczekujących na króla. Ciekawie spozierał, czy gdzie nie ujrzy właści­ciela pierścienia, aż wtem wychodzi z bocznych drzwi w szarym kontuszu i perłowym żupanie ów znajomy dworzanin, ale miał czapkę na głowie i nie zdjął jej wcale.

Szlachcic na jego widok uśmiechnął się radośnie, lecz gdy ujrzał, że czap­ki nie zdejma, a panowie schyleniem głowy witają go z uszanowaniem, za­trwożył się nieco, bo zmiarkował, że to musi być sam król Sobek. Jan III z uśmiechem wesołym patrzał na pomieszanie Jakuba, wreszcie wyrzekł:

– A cóż waszeć, poznałeś króla Sobka? – Szlachcic chciał uklęknąć, król go podniósł. – Jakże będzie – mówił dalej – jeżeli wójtostwa nie dostaniecie?

Pan Jakub nie w ciemię bity, uścisnąwszy kolana królewskie, odrzekł śmia­ło:

– Najjaśniejszy panie! Słowo się rzekło: kobyła stoi u płotu!

Król śmiał się serdecznie i rozkazał wydać mu przywilej na żądane wój­tostwo, a słowa śmiałego szlachcica poszły w przysłowie, które dotrwało na­szych czasów dla przypomnienia, iż dane słowo powinno być dotrzymane.

 

 

Władysław Kazimierz Wójcicki Pamiętniki dziecka Warszawy i inne wspomnienia warszawskie, t. 2, Warszawa 1974, s. 217-222.

 

 

palac namiestnikowski 1823 przypisy

[1] podjezdek – koń wierzchowy, używany dawniej przez służbę obozową i posłańców; [w:] Słownik języka polskiego pod red. W. Doroszewskiego.

[2] rzędzik – niewielki, lekki rząd koński; [w:] Słownik języka polskiego pod red. W. Doroszewskiego.

[3] kordelas – obosieczny nóż myśliwski, służący do dobijania zwierzyny, krótka szpada; [w:] Słownik języka polskiego pod red. W. Doroszewskiego.

[4] rusznica – ręczna broń palna o długiej lufie używana w XV-XVII wieku; [w:] Słownik języka polskiego pod red. W. Doroszewskiego.

[5] janczarka – strzelba o długiej lufie i krótkiej, zakrzywionej kolbie; [w:] Słownik języka polskiego pod red. W. Doroszewskiego.

[6] półzegarze – zegar mający na tarczy oznaczone 12 godzin w przeciwieństwie do używanego wcześniej powszechnie zegara z 24 godzinami. Zegar cały liczył czas w 24 godzinach, poczynając od zachodu, na półzegarzu zaś było godzin dwanaście, przy czym zaczynano liczyć od południa czy północy; [w:] Słownik języka polskiego pod red. W. Doroszewskiego.

 

  1. Marchevka

    Jak wiele jeszcze jest wyrażeń, których używamy na co dzień, a nie zastanawiamy się nad ich etymologią. Świetna opowiastka, na rozluźnienie jak w sam raz :)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *