W cyklu POZNAJEMY WARSZAWĘ POPRZEZ HUMOR przedstawiamy dziś postać nietuzinkową – malarza Romualda Kamila Witkowskiego, który w 1917 r. wstąpił do grupy Plastycy Awangardowi i związał się z Polskim Klubem Artystycznym. Malował portrety, pejzaże i martwe natury, zajmował się też malarstwem ściennym. Witkowski był stałym bywalcem „Udziałowej”, kawiarni działającej w Warszawie od końca XIX w. do zakończenia I wojny światowej, punkt spotkań artystów, poetów, literatów i satyryków ówczesnej Warszawy. Początkowo inteligencja warszawska spotykała się tam na późnym śniadaniu, dlatego też miejsce to zwane było mleczarnią. Witkowski był malowniczą, barwną personą, o której krążyły po Warszawie liczne anegdoty. Dziś przedstawiamy dwie z nich ze wspomnień Jerzego Zaruby, malarza, scenografa i karykaturzysty publikującego m.in. w Szpikach i Przekroju, ilustrował Café pod Minogą Wiecha.
Wracał kiedyś Kamil Witkowski późną nocą z jakiegoś przyjęcia, gdzie wygrał zawrotną (jak na swoją kieszeń) sumę kilkunastu złotych. Posiadanie tak wielkiej gotówki wprawiło go w niepokój. Pałał on pragnieniem jak najszybszego pozbycia się jej. Sklepy i knajpy były pozamykane, boć była to noc, ale ulicami śpiącego miasta ciągnęły już chłopskie furki wiozące włoszczyznę i drób na targi miejskie. Kamil od jednego z chłopów kupuje żywą indyczkę. Ale jak tują dźwigać? Nabywa więc dodatkowo postronek i ciągnie indyczkę jak psa na smyczy. Świta. Widok dżentelmena w sakpalcie i meloniku z indyczką na smyczy budzi naturalną sensację na Nowym Świecie. Zbiera się tłum gapiów. Stójkowy stojący przy hotelu „Savoy”, widząc zbiegowisko, postanawia interweniować. Kamil, zauważywszy zbliżającą się „władzę”, zwraca się do indyczki ze słowami:
– Leokadio, uważaj, bo tu ślisko.
Policjant, myśląc, że to jakiś artysta cyrkowy z tresowanym ptakiem, odszedł jak zmyty.
Kiedyś znowu, od rana już na gazie, będąc w gronie przyjaciół w słynnej knajpie „Lija”, założył się, że się wykąpie w wielkim akwarium zdobiącym główną salę. Akwarium to służyło jednocześnie za bazę przeznaczonych na patelnię szczupaków, karpi i sandaczy. Ku zdumieniu i oburzeniu licznych, bardzo solidnie wyglądających gości, wśród których były i panie z tak zwanych sfer towarzyskich, Kamil w stroju adamowym wlazł do akwarium i począł beztrosko się pluskać. Kiedy argumentacja dyrektora sali, proszącego Kamila, żeby natychmiast wyszedł z wody i nie wywoływał zgorszenia, nie pomogła, zatelefonował on do pobliskiego cyrkułu po policję. Wkrótce zjawił się rewirowy, który prośbą i groźbą usiłował nakłonić Kamila, by przestał zakłócać porządek publiczny.
– Pan tu nie ma nic do gadania. Tu tylko policja wodna – odpowiedział wesoło Kamil.[1]
[1] Jerzy Zaruba i inni Warszawa naszej młodości, Wydawnictwo Iskry, Warszawa 1955, ss. 273-274.
slowgift.pl
Grunt, to mieć dystans do siebie :)