Z okazji kolejnej Warszawskiej środy zapraszamy na cykl VarSavskie Dekady i serię POZNAJEMY WARSZAWĘ POPRZEZ KSIĄŻKI. Dziś oglądamy album Foto Retro Wydawnictwa Bosz – Warszawa Lata 60.
WARSZAWA LATA 60.
Słowo wstępne do tomu Warszawa Lata 50. Wydawnictwa Bosz napisała Beata Tyszkiewicz, która wspaniale skondensowała klimat tamtych lat.
Zdjęcia, które opublikowane są w albumie, można znaleźć na stronie Narodowego Archiwum Cyfrowego. Przy każdym zdjęciu podajemy jego sygnaturę, aby łatwiej można je było odnaleźć w archiwum.Na okładce uwieczniono defiladę sportowców – 1 maja 1961 roku na ul. Marszałkowskiej.
Dziesiątki lat pracowaliśmy na niechlubną opinię kombinatorów, lecz także narodu niepokornego. Ale przecież te dwie, chyba już genetycznie zakodowane w nas cechy pozwalały przetrwać najtrudniejsze czasy. Może właśnie dlatego – jak się wtedy mówiło – najweselszy barak w naszym obozie socjalistycznym był także najbardziej kolorowy. Bieda była inspirująca dla tych, którzy nie godzili się na oferowaną przez ustrój szarzyznę. Władza kombinowała, jak z gospodarki rynkowej zrobić socjalistyczną. Obywatele – wręcz odwrotnie, dzięki inwencji i wyobraźni wykorzystując każdą lukę w prawie, każdy przeciek zza – wydawało się wtedy – nierdzewnej żelaznej kurtyny.
Plotka mówiła, że towarzysz Gomułka tworzył budżet państwa kopiowym ołówkiem, pracując przy kuchennym stole. Może dlatego bilans ciągle mu się nie zgadzał. Bo z jednej strony – jak mówił – dzięki temu, że człowiek zapłodnił krowę, wzrosło pogłowie bydła, ale z drugiej „gdybyśmy mieli blachy, produkowalibyśmy konserwy. Ale nie mamy mięsa”. Te przemówienia Gomułki były tak samo śmieszne jak przerażające.
Na „ciuchach” można było kupić to, co było nieosiągalne w państwowych sklepach, a przede wszystkim obcą walutę od change money (stąd nazwa „cinkciarz”). Jej posiadanie nie tylko było zakazane, ale i surowo karane. A „waluta” szybko stała się środkiem płatniczym szczególnie pożądanym, ponieważ władza uszczęśliwiła obywateli namiastką zachodniego handlu – pewexami. I tak stworzono jeszcze jeden fenomen ekonomiczny: eksport wewnętrzny, czyli z Polski do Polski.
Za nielegalne dolary wymieniane na legalne „bony” kupowało się zachodni alkohol, zachodnie papierosy, kosmetyki i… prawdziwe dżinsy – takie same, ale całkiem inne od dżinsów Warta produkowanych przez rodzimy przemysł. Bywały też puszki szynki Krakus, której dziś pełne są półki supermarketów, a która wtedy była świątecznym rarytasem. To były czasy, kiedy na rynek zaczęły trafiać tak zwane odrzuty z eksportu.
To co nie nadawało się dla zachodnich odbiorców, dla nas było warte stania godzinami w kolejkach i wykorzystywania cennych znajomości z ekspedientkami.
No i w końcu w Polsce mogła się pojawić moda mini, ponieważ „w prezencie od rządu dostałyśmy rajstopy zastępujące nylonowe pończochy. Pamiętam okładkę pisma „Elle, na której spódniczka mini odsłaniała niewiarygodnie szczupłe nogi angielskiej modelki Twiggy, słusznie nazywanej „gałązką”. W tych latach Mary Quant w Londynie pokazała pierwsze mini, dziewczęta oszalały na ich punkcie.
Chłopcy zapuszczali długie włosy do ramion. Wraz z mini pojawiła się moda na odchudzanie i coraz bardziej skąpe bikini – kostium kąpielowy, w którym pokazywało się na basenach Legii. Jeżeli porównać film z początku i końca lat 60., widać, jak kobiety traciły rubensowskie kształty, a tapiry zastępowały prostymi włosami „topielic”.
Chłopcy, zapatrzeni w przywożone zza granicy plakaty z podobiznami Beatlesów, stali w kolejce po buty „bitelsówy”, produkowane przez szewca Śliwę w warsztacie ukrytym w jakimś podwórku przy ulicy Marszałkowskiej.
Dziewczyny długo i cierpliwie czekały na dostawy równie ładnych jak nietrwałych bucików z warsztatu pani Golz przy ulicy Rutkowskiego. Ja miałam swojego szewca – pana Strzalińskiego przy Hożej. Kiedyś poszłam do niego, by do dżinsowej sukienki zamówić sobie wysokie boty, właśnie z dżinsu, i zaniosłam mu stare nogawki dżinsów mojego brata. Pan Strzaliński aż kucnął z wrażenia pod kontuarem, ale zrobił mi te boty, a wkrótce nie mógł się opędzić od takich zamówień.
Dla pokolenia, które dziś może demonstrować „ubraniową abnegację” czy „ubraniową nonszalancję”, niezrozumiały może być wysiłek, jaki wtedy wkładaliśmy właśnie w gonitwę za modą i własnym stylem. Ale czy dzieci wychowane w czasach „sieciówek” i setek sklepów pełnych najnowszych kolekcji mogą zrozumieć, że dla mojego pokolenia był to jedyny sposób zademonstrowania własnej indywidualności, własnego stylu życia?
Beata Tyszkiewicz (wstęp)., Warszawa lata 60., Wydawnictwo Bosz, Warszawa 2014, ss. 3-7.
Dodaj komentarz