TEATR 6. PIĘTRO: ANIA Z ZIELONEGO WZGÓRZA

Mój kochany mąż zrobił mi niespodziankę: sam wziął udział w konkursie i wygrał bilety na spektakl specjalnie dla swojej żony – na „Anię z Zielonego Wzgórza” w Teatrze 6. piętro, który mieści się w Pałacu Kultury i Nauki. Ania to moja ikona – wczoraj, dziś i jutro. Zobaczymy, jak wypadł spektakl w serii POZNAJEMY WARSZAWĘ POPRZEZ TEATR.

Ania z Zielonego Wzgórza

TEATR 6. PIĘTRO

Teatr 6. Piętro powstał w 2009 r., założony został jako prywatna inicjatywa Michała Żebrowskiego (dyrektor artystyczny) i Eugeniusza Korina (dyrektor programowy). Słynną pierwszą premierą był spektakl „Zagraj to jeszcze raz, Sam” Woody’ego Allena z Kubą Wojewódzkim. Teatr znany jest z tego, że na jego deskach występuje spora liczba znanych aktorów, a spektakle wystawia się tu także w okresie wakacyjnym.

Z daleka, np. gdy stoi się tuż przy linii ul. Marszałkowskiej, te banery reklamowe wyglądają dość prowokacyjnie.

Teatr 6. piętro
foto: http://mroczne-kalesony.blog.pl

Teatr 6. piętro

Ania z Zielonego Wzgórza

Ania z Zielonego Wzgórza

Ania z Zielonego Wzgórza

Ania z Zielonego Wzgórza

ANIA Z ZIELONEGO WZGÓRZA

Kim jest dla mnie Ania z Zielonego wzgórza? Przede wszystkim uosobieniem marzeń. Zawsze twierdzę, że urodziłam się jakieś 150-200 lat za późno. Chciałabym żyć w tamtym okresie lub przynajmniej w czasach wczesnego dzieciństwa Ani (chociaż wtedy zahaczyłabym o wojnę, co już mnie przeraża), a przede wszystkim chciałabym, żeby czas się wtedy zatrzymał – przynajmniej na okres 100 lat. Chciałabym móc nosić długie suknie z bufiastymi rękawami, znać się na etykiecie i umieć przyrządzać pudding z sosem śliwkowym (bez utopionej w nim myszy). Chciałabym cieszyć się z wyszorowanej na kolanach podłogi kuchennej i zawsze trzymać na podorędziu czajniczek wybornej herbaty. Chciałabym mieć dom, który czułby, że jest kochany i w którym krzesła zapraszałyby, żeby na nich usiąść. Chciałabym mieć muślinowe zasłony, czytać przy świecy i należeć do jakiegoś klanu z tradycjami, tajemnicami i skandalami opisywanymi w miejscowej gazecie.

Nigdy specjalnie nie przepadałam za osobowością Ani, ale zawsze pozazdrościłam jej wyobraźni, lekkiego pióra oraz tego, jak potoczyło się jej życie – zwłaszcza jeśli zsumujemy wątki książkowe i filmowe. Nie mogła lepiej trafić niż pod dach Maryli i Mateusza. Nie znalazłaby wspanialszej nauczycielki niż Muriel Stacey. A jeśli chodzi o partnera życiowego, to Gilberta zazdroszczą Ani kobiety od lat 5 do 105. Doskonała uczennica i studentka – a w tamtych czasach wykształcona kobieta nie była przecież normą. W Nowym Jorku (w filmie) miała nawet szansę pracować zawodowo, ale nawet w pieleszach domowych miała szczęście robić to, co kochała – pisać. Uwielbiana przez wszystkich żona szanowanego lekarza, wspaniała matka, spełniona pisarka i gdyby nie to, że straciła pierwsze dziecko, a wojna zabrała jej ukochanego syna, można by rzec, że jej życie to istne pasmo szczęścia. Chyba zbyt wiele dała Montgomery jednej postaci, ale w sumie od czego jest fikcja literacka? Poza tym dziewczyny kolejno nastających pokoleń na całym świecie mogą czerpać z tej postaci siłę, radość i upór – a takiego wsparcia nigdy nie za wiele.

Muszę się przyznać, że pierwsza część cyklu o Ani nie jest moją ulubioną, chociaż może się to wydać zaskakujące. Wolę „Anię z Avonlea” i „Anię z Szumiących Topoli”, ale jakby nie było, każda z tych części, a zwłaszcza właśnie pierwsza, niesie za sobą treści tak uniwersalne i ponadczasowe, że nawet w 100 lat po premierze publikacji są cudownie aktualne i wzruszające. Uwielbiam na przykład powiedzenie: Prawdziwi przyjaciele duchem są zawsze razem jak również Prawda cię wyzwoli – jest to co prawda biblijny cytat, ale mnie zawsze kojarzy się z Anią i panną Stacey. Zawsze też mi się wydawało, że moje motto życiowe brzmi: Jutro jest zawsze świeże i wolne od błędów. Bardzo je lubiłam i dodawało mi otuchy. Z czasem coraz bardziej i bardziej dochodziłam do przekonania, że pomimo tego, iż jest to piękne motto, to jednak jest to motto dla… leni. I może nawet dla nieudaczników. No bo nie może tak być, że codziennie wieczorem powiem sobie: Jutro będzie na pewno lepiej!, bo w ten sposób usprawiedliwię i rozgrzeszę wszystkie swoje życiowe porażki, błędy, potknięcia i niedociągnięcia. Owszem, nie ma co się załamywać i popadać w otchłań rozpaczy (jak mawiała Ania Shirley), ale z drugiej strony nie można wszystkiego w kółko usprawiedliwiać, bo niczego się w życiu nie nauczymy, nie wyciągniemy wniosków, nie będziemy ambitni i konsekwentni. W pewnym włoskim filmie, który oglądałam ostatnio był ciekawy motyw o czasie – teść chłopaka, który miał się żenić z jego córką, powiedział, że przeszłość i przyszłość nie istnieją, jest to, co tu i teraz. No bo przeszłości i tak nie zmienimy, a w przyszłości – nie wiemy, co będzie, więc i tak nie ma się co o nią bezsensownie zamartwiać. Raczej trzeba się skupić na teraźniejszości, żeby nasza przyszłość nie zamieniła się za moment w punkt przeszłości, którego będziemy żałować. Chciałabym więc znaleźć jakiś złoty środek między tymi dwoma motywami literacko-filmowymi.

Nie jestem w stanie zliczyć, ile razy przeczytałam wszystkie części „Ani…” i ile razy widziałam filmowe adaptacje… Tę z Follows mam w na płytach w etui w szufladzie biurka, przy którym pracuję i co najmniej raz do roku regularnie oglądam po kolei wszystkie części. Nie wyobrażam sobie mojego życia bez Ani…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *