GTWb – Akcja CVIII – Jutro w Warszawie

wpis w: GTWb, Slowlife | 2

Zawsze poświęcamy sporo czasu na akcje GTWb. Na realizację tematu z tego miesiąca, czyli Jutro w Warszawie, również mieliśmy kilka pomysłów i to zupełnie od siebie różnych: opowiadanie, projekt graficzny, opis wizji przyszłości Warszawy. Jasne, wszystko to w sumie pasuje. Jednak nasz wybór padł na coś zupełnie innego – na problem, który z biegiem czasu można już chyba powoli nazwać chorobą cywilizacyjną. Mowa o nieszczęsnym nawyku odkładania wszystkiego na jutro, czyli o prokrastynacji. Zrobię to jutro. Jutro się za to wezmę. Słowo daję, że jutro, to już na bank! Ile razy każdy z nas obiecywał sobie coś podobnego? Sami mamy z tym ogromny problem, dlatego też postanowiliśmy walczyć z manią odkładania wszystkiego na jutro, na potem, na kiedyś i poszukać sposobów, które nam w tym pomogą. Was również ten problem dotyczy?

jutro

 

CZY MASZ TENDENCJĘ DO PROKRASTYNACJI?

W jakimś stopniu prokrastynacja (z łac. procrastinatio – odroczenie, zwłoka) ma oczywiście coś wspólnego z lenistwem, jednak nieco innym niż takie zwykłe kanapowe. Prokrastynator, wbrew pozorom, ma wypracowaną silną wolę, jest osobą bardzo konsekwentną – ale tylko w jednej kwestii: w odkładaniu wszystkiego na J U T R O. Dziś podejmuje stanowczą decyzję o wykonaniu czegoś jutro. Dnia następnego przekłada owo zadanie na kolejny dzień i tak w koło Wojciechu. Swoją decyzję potrafi poprzeć szeregiem wyśmienitych argumentów, które brzmią przekonująco zazwyczaj tylko z jego punktu widzenia. Jednak gdyby ktoś próbował podważyć jego teorię, prokrastynator ma na podorędziu szereg zapasowych (i żałosnych) argumentów, byle tylko jego było na wierzchu.

Straszne, a wręcz tragiczne jest to, że nawyk odkładania wszystkiego na potem dotyczy już właściwie każdej sfery naszego życia, zarówno zawodowej, jak i prywatnej. Odkładamy realizację i dużych, i małych rzeczy, i pilnych, i tych mniej pilnych spraw. Mowa tu o rozpoczęciu i realizacji określonego zadania w pracy, w szkole, w gospodarstwie domowym, w życiu towarzyskim. Nie odpisujemy na maile, nie realizujemy zleconego projektu, nie robimy porządku w szufladzie, nie spotykamy się ze znajomym, a nawet nie idziemy na spacer. Dlaczego? Oooo, powodów jest całe mnóstwo! Według prawa Rity Emmet, autorki poradników, „strach przed wykonaniem danej czynności zabiera więcej czasu i energii niż samo jej wykonanie!” Weźmy chociażby pod uwagę pisanie pracy dyplomowej. Wielu z nas zna ten problem aż za dobrze, prawda? Robimy wszystko, co tylko przyjdzie nam do głowy, żeby odwlec moment, w którym usiądziemy w fotelu, odpalimy komputer, stworzymy plik i zabierzemy się za pisanie. – Bo przecież jest jeszcze masa czasu – pocieszamy się – Muszę wszystko dokładnie przemyśleć. Co nagle, to po diable. I oto fugi w łaziance nigdy jeszcze nie były takie czyste, a schowek, który planowaliśmy uporządkować już ze dwa lata, okazuje się sprawą nie cierpiącą zwłoki, bo przecież, na litość boską, nie da się w spokoju pisać, jeżeli srebrne śrubki są wymieszane ze złotymi, a kabel USB splątał się przewodem od anteny! Kończy się na tym, że albo składamy pracę w ostatniej chwili z jęzorem wywieszonym do pasa, wrzodami żołądka i skórą jak pergamin, albo też w ogóle zarzucamy pisanie, bo już i tak przekroczyliśmy ustalony termin, więc mamy wymówkę, że JUTRO, to termin idealny.

Gdy nadchodzi moment realizacji zadania, drobiazgi urastają do rangi absolutu! Nagle zaczyna nas irytować martwy piksel na ekranie monitora (chociaż i wczoraj, i miesiąc temu był tak samo martwy!). Wytarł się klawisz A i ni stąd, ni zowąd zupełnie przestajemy ogarniać klawiaturę. Wypisał się ulubiony długopis, a inne mają albo za cienkie, albo za grube wkłady. Cóż za złośliwość rzeczy, nomen omen, martwych! Musimy więc niezwłocznie naprawić/wymienić monitor, zamówić naklejki na klawisze klawiatury i koniecznie wybrać się do sklepu z akcesoriami biurowymi, żeby kupić długopis o odpowiedniej grubości wkładu. Dziś już nie da rady, ale JUTRO na pewno to zrobimy. Obiecujemy sobie, że następnym razem przygotujemy wszystko zawczasu, żeby ze spokojną głową móc przystąpić do wykonania zadania, ale nagle, zupełnie nieoczekiwanie, schemat powtarza się od początku. Może tylko z tą różnicą, że znajdujemy nowe argumenty, żeby móc przełożyć coś na jutro.

 

PROBLEM MIESZKAŃCÓW DUŻYCH MIAST?

Utarło się mawiać, że problem ten dotyczy przede wszystkim mieszkańców dużych miast, gdzie tempo życia jest szybsze i w kółko na nic nie ma czasu. Tak jest faktycznie czy po prostu wygodniej nam a priori i bez przeszkód przyjąć taką teorię, a następnie używać jej jako wymówki przy każdej okazji?

Zauważyliśmy u siebie rosnącą tendencję do odkładania wielu rzeczy na jutro. Sprawy zawodowe zostawmy na boku, bo te – z lepszym lub gorszym skutkiem – ale jednak staramy się jakoś ogarniać. Gorzej ma się sprawa z tzw. czasem wolnym. Głownie dlatego, że po prostu go nie mamy, a dokładniej – nie dysponujemy odpowiednią ilością czasu, który spędzalibyśmy nie dość, że wspólnie, to jeszcze na robieniu czegoś, co nie byłoby związane z pracą lub nauką. To jest o tyle frustrujące i męczące, że gdy przychodzi co do czego, zamiast wyjść na miasto, wolimy po prostu odpocząć. Tak działa właśnie schemat życia w wielkim mieście, a przynajmniej naszego życia: w tygodniu pracujemy o wiele dłużej niż na jednym etacie, często na dwóch, jeżeli licząc czas pracy, a w weekendy studiujemy. Mimo wcześniejszych chęci, mimo ułożonego planu, mimo wewnętrznej potrzeby wyrwania się gdziekolwiek, często nie mamy ani fizycznych sił, ani determinacji, żeby zrealizować ustalone plany.

W tym roku (akademickim) wszystko teoretycznie miało wyglądać inaczej, ponieważ po 10 długich latach Sava wreszcie zakończyła naukę i obiecała (sobie i mężowi), że przynajmniej przez rok nie rozpocznie żadnego nowego kierunku! No i co z tego, skoro Vars nadal studiuje, a zajęcia ma, niestety, praktycznie w każdy weekend? Kilka wolnych niedziel można policzyć na palcach u jednej ręki, więc naprawdę trudno tu mówić o jakimś wolnym czasie. A nawet jeśli, to ile razy w ciągu tego czasu ktokolwiek miałby siłę na to, żeby wykonywać dodatkowe czynności? Ciekawe, ilu by się znalazło takich kozaków… Póki co nasze życie wygląda tak, a nie inaczej, ponieważ takie wcześniej podjęliśmy decyzje i nikomu nie zamierzamy się z nich tłumaczyć. Jednak decyzje dotyczące przyszłości mają realny wpływ na naszą teraźniejszość, na naszą codzienność – nie ma się co oszukiwać.

Dużo frajdy sprawia nam prowadzenie tej strony. Mamy wiele pomysłów, które chcielibyśmy zrealizować, jednak dobre 75, a może nawet 85% z nich wisi w zawieszeniu. Teoretycznie wszystko jest uporządkowane na medal: zdjęcia odpowiednio dobrane i posegregowane w ponumerowanych, opisanych katalogach, zebrana bibliografia i przypisy – Warszawska Półka ugina się od varsavianistycznych pozycji, otagowane szkice stworzone w odpowiednich kategoriach. I cóż z tego, jeżeli nie ma ani czasu, ani często ochoty na rozwiniecie i dokończenie stworzonego szkicu? O sposobach realizacji danego tematu rozmawiamy z Varsem bardzo często, wspólnie puszczamy wodze fantazji i rzucamy propozycje, co i jak moglibyśmy zrobić. I często kończy się na tym, że wykonanie przekładamy na bliżej nieokreślone jutro. Z wielu powodów, ale – nie oszukujmy się – głównie dlatego, że jesteśmy zmęczeni, zwłaszcza Vars, który dużo i ciężko pracuje. Gdy już idziemy gdzieś w miasto, zazwyczaj robimy sesje zdjęciowe do kilku postów naraz, gdyż zwyczajnie nie możemy sobie pozwolić na to, żeby się rozdrabniać. A potem zdjęcia i szkice czekają na lepsze czasy, na jutro. Teraz nastąpiła taka sytuacja, że zmieniła się pora roku, a my mamy całą masę zdjęć z lata, z kolorowymi kwiatami i zielonymi liśćmi – i niezbyt wiemy, co z tym fantem zrobić. Czy Wam też się to zdarza?

A inne powody? Inne powody są takie, że o wiele wygodniej odłożyć coś na jutro niż ślęczeć nad tym dziś. Prawda?

 

W JAKI SPOSÓB ODUCZYĆ SIĘ ODKŁADANIA NA JUTRO?

Na początek należałoby zacząć od wyrobienia sobie codziennych nawyków NIEODKŁADANIA WSZYSTKIEGO NA JUTRO. Najgorsze jest to, że wydaje nam się, że dana czynność zajmie nam zdecydowanie więcej czasu niż w rzeczywistości, dlatego tak chętnie lubimy coś odwlekać. A jeżeli dodatkowo z góry wiemy, że nie będziemy w stanie wykonać czegoś nie dość, że do końca za jednym razem, to jeszcze w sposób nieperfekcyjny, no to umarł w butach! Jak to opanować?

Jest wiele sposobów, trzeba tylko być konsekwentnym w działaniu. Oto kilka propozycji (ale tylko klika, bo ani nie jesteśmy ekspertami w tej dziedzinie, ani nie chcemy nikogo zanudzić):

 

1. WYBIERZ SWÓJ KAMIEŃ DNIA

Zrób listę rzeczy, które masz do wykonania na dany dzień, a jako pierwszy punkt wpisz najpilniejsze i najważniejsze zadanie. To będzie właśnie Twój kamień. A skąd ten kamień? Z historii o profesorze, który pokazał studentom doświadczenie z dzbanem, do którego wkładał po kolei różne rzeczy. Najpierw włożył kamienie, potem wsypał żwir, następnie piasek, a na samym końcu wlał wodę. Gdyby profesor nie włożył kamieni jako pierwszych, okazałoby się, że w ogóle by się już do dzbana nie zmieściły, prawda? Często decydujemy się wykonać mniejsze i przyjemniejsze czynności na samym początku, a potem okazuje się, że na to, co najważniejsze, nie starcza już czasu. Zdecydowanie zbyt często łapię się na tym, że skoro nie mam już wystarczająco czasu na wykonanie w całości jakiegoś zadania, to wolę odłożyć je na jutro. Sprytne posunięcie. Wszak ponoć jeżeli mam coś do zrobienia dziś, to powinnam zrobić jutro – będę miała dwa dni wolnego. Ale przecież wiadomo, że tylko pozornie, a na koniec wszystko i tak się skumuluje, więc będzie jeszcze gorzej.

 

2. JEŻELI KAMIEŃ JEST ZA DUŻY, ROZBIJ GO NA MNIEJSZE CZĘŚCI

Zazwyczaj tym, co nas przeraża i demotywuje, jest rozmiar zadania, z jakim mamy się zmierzyć. Napisanie CAŁEJ pracy dyplomowej wygląda i brzmi na pewno o wiele trudniej niż poradzenie sobie z jednym rozdziałem czy nawet podrozdziałem. Akurat tak się składa, że w tym roku pisałam pracę magisterską. Zaczęłam właśnie od stworzenia spisu treści, w którym na kolorowo odznaczałam dany punkt, który już rozwinęłam. Punkt po punkcie i jakoś szło, a zmieniające się proporcje początkowo czarnych liter, które zamieniały się w zielone, dodawały otuchy i napędzały do działania. Widziałam, że praca posuwa się naprzód i nie czułam ciężaru całościowego. To naprawdę pomogło. Pisanie pracy inżynierskiej było koszmarem – nie obserwowałam paska postępu i ciągle mi się wydawało, że jeszcze dalej niż bliżej końca, chociaż wcale tak nie było. Dobrym sposobem jest też przejście do środka zadania, jeżeli z jakiegoś powodu nie idzie nam początek. Naprawdę nigdzie nie jest powiedziane, że wstęp trzeba napisać na samym początku. Wstęp do mojej pracy dyplomowej udało mi się stworzyć dopiero po ogarnięciu wszystkich punktów spisu treści i spisaniu wniosków.

 

3. BĄDŹ PRECYZYJNY

Zamiast ogólnikowo pisać: Posprzątać garaż, zaplanuj dokładny dzień, a nawet godzinę wykonania tej czynności. Zawsze można sobie ją jakoś umilić, np. w akompaniamencie ciekawego audiobooka albo ulubionej muzyki.

 

4. PODEJMIJ WALKĘ Z SAMYM SOBĄ

Zamiast wygodnickiego odkładania czegoś na jutro, rzuć wyzwanie samemu sobie i podnieś rękawicę. Powiedz: A właśnie, że ZROBIĘ TO DZIŚ, leniu przebrzydły! Podejmij świadomą decyzję i konsekwentnie się jej trzymaj. Jeżeli nie chce mi się posprzątać mieszkania, załadować naczyń do zmywarki czy nastawić prania, to przypominam sobie, do jakiego stanu doprowadzili swoje domy uczestnicy programów o sprzątaniu i pytam sama siebie: Chcesz, żeby twoje mieszkanie też tak wyglądało? No, to w tej chwili rusz te swoje leniwe cztery litery! 

 

5. METODA POMODORO, METODA 30-10 LUB INNA, BYLE BYŁA SKUTECZNA

Istnieje wiele metod lepszego zarządzania czasem. Osobiście korzystam najczęściej z metody pomodoro, czyli wydzielania stałych fragmentów czasu na wykonywanie konkretnych czynności. Ustawiam specjalną aplikację, która pomaga mi w lepszej organizacji. Jeżeli jest czas pracy, to pracuję, jeżeli jest czas na przerwę, to z takowej korzystam. Inną metodą jest 30-10, czyli 10 minut nagrody za 30 minut pracy. Jest to metoda dobra zwłaszcza dla osób, które nie potrafią egzystować bez portali społecznościowych i ciągłego, nerwowego sprawdzania poczty. Ową „nagrodą” za 30 minut sumiennie wykonanej pracy może być właśnie 10 minut przeglądania poczty, surfowania po sieci albo inna czynność, która sprawia nam przyjemność. Okazuje się, że ten system sprawia, że nawet się nie obejrzymy, a zadanie zostanie wykonane, ponieważ rozbijamy kamień na części.

 

6. SYSTEM NAGRÓD I KAR

Przyjemnie jest wyznaczyć sobie nagrodę za wykonaną pracę, ale bądźmy konsekwentni i wyznaczajmy sobie także kary za niedotrzymanie terminu. Jeżeli odłożyliśmy na jutro wykonanie jakiegoś zadania, to i na jutro odłóżmy przyjemności. Niech kara dorówna winie. Ten system sprawdza się nie tylko w stosunku do dzieci, chociaż dorośli czasem wolą o tym nie pamiętać. Ale warto też nagradzać samego siebie, zwłaszcza, jeżeli nie mamy szefa, który poklepałby nas po ramieniu i przelał premię na konto. Ja nie mam szefa i mam problem i z karaniem, i z nagradzaniem samej siebie. O dziwo, mam problem w szczególności z tym drugim. Obiecywałam sobie nagrodę za obronę. Obrona była w lipcu, a nagrody jak nie było, tak nie ma. Bo szkoda mi pieniędzy, bo szkoda mi czasu. Więc czemu się potem dziwię, że nie czuję się doceniona ani zmotywowana do dalszych wysiłków?

 

 

JUTRO W WARSZAWIE

Jest cała masa rzeczy, które chcielibyśmy zrobić w Warszawie, czy też raczej – chwielibyśmy robić na bieżąco, bez zwlekania, bez odkładania na jutro. Chcielibyśmy regularnie chodzić do muzeów i na wystawy, chcielibyśmy częściej bywać w teatrze, chcielibyśmy poznać jakieś inne klubokawiarnie poza tymi, które są blisko naszego domu, chcielibyśmy za każdym razem iść na spacer do innego parku. Jak to wszystko zrealizować?

Jakiś czas temu wyznaczyliśmy sobie Warszawskie Środy. Postanowiliśmy, że w środowe wieczory będziemy robić coś, co jest związane z Warszawą. Może to być wyjście do kina, teatru lub muzeum. Może to być odwiedzenie jakiegoś nowego miejsca, bo przecież mimo że tu mieszkamy, jest jeszcze wiele miejsc przez nas nieodkrytych. Ale równie dobrze możemy zostać w domu, zaparzyć imbryk ulubionej herbaty i też wspólnie zrobić coś „warszawskiego”, np. zagrać w grę planszową, poczytać wspólnie książkę z Warszawą w tle (jakiś czas temu czytaliśmy np. Uwikłanie Zygmunta Miłoszewskiego – Vars czyta na głos, a Sava słucha) albo obejrzeć film lub serial, w którym przewijają się zdjęcia Warszawy, zastanowić się, czy wiemy, gdzie dane miejsce się znajduje i co się zmieniło od momentu nakręcenia filmu. To może być naprawdę świetna zabawa, zwłaszcza, gdy sięgniemy po filmy z okresu PRl-u.

I wszystko było super, gdyby udało nam się konsekwentnie realizować ten plan. A bywa, że coś stanie na przeszkodzie i wtedy jedną środę musimy się spotkać z klientem, w drugą – zrobić wycenę i przygotować ofertę, a w trzecią akurat dopadnie nas przeziębienie. No to pójdziemy jutro, zrobimy to jutro – tak sobie obiecujemy. Albo się jest konsekwentnym, albo nie – trzeciej opcji nie ma.

W Warszawie warto zrobić coś dziś, bo jutro czeka już kolejna atrakcja, a nawet dwadzieścia innych! Taka właśnie jest Warszawa. Dlatego warto prowadzić osobisty kalendarz wydarzeń, w których chcemy uczestniczyć. Najlepiej nie tylko wpisać dana atrakcję pod konkretną datą i godziną, ale też ustawić sobie zawczasu przypominacz. O, JUTRO W WARSZAWIE jest koncert, na który czekałem. Mam już bilety i nie mogą się zmarnować. Jest tyle stron i aplikacji, które jak na tacy podają wszystkie atrakcje na dany dzień, że doprawdy nie mamy obecnie żadnej wymówki. Można też po staroświecku zapisać się na newsletter. Jeżeli nie chcemy mieć zapchanego konta prywatnego, zawsze można stworzyć osobny adres mailowy przeznaczony tylko do powiadomień. Ordnung muss sein.

Zauważyłam też tendencję, że jeżeli jakaś atrakcja jest rozciągnięta w czasie, to tym chętniej ludzie przekładają moment wzięcia w niej udziału. Tak było chociażby z wystawą Van Gogh Alive. Mimo że na wystawę można było się wybrać od listopada do lutego, wiele osób nie zdążyło tego zrobić, ciągle odkładając wizytę na jutro. Jest to nagminny zresztą problem. Któż nie pamięta tłumów chętnych ostatniego dnia wystawy na Chopina albo Boznańską w Muzeum Narodowym? Dziś nie, jutro. Jutro już na pewno!

Szalenie deprymująca i zniechęcającą jest dla mnie również młócenie w mózgu wszystkich czynności, które muszę wykonać, zanim dobrnę do celu. Nawet jeżeli ów cel miałby być samą przyjemnością, wyliczenie wszystkiego, co najpierw muszę zrobić, jest na tyle zniechęcające, że często rezygnuję, zanim w ogóle zacznę. Ot, chociażby wyjście do kina:

  1. Wstanie od komputera (i już pierwsza masakra, bo przecież mam kupę roboty. Z a w s z e);
  2. Narysowanie twarzy (w domu nie noszę makijażu, poza domem – obowiązkowo);
  3. Wybranie ciucha (mam trzy ubrania na krzyż, ale i tak stanowi to bodaj najtrudniejszy do zrealizowania punkt programu);
  4. Zebranie wszystkich niezbędników (nagle telefon diabeł ogonem nakrył, a na kluczach to w ogóle usiadł całym swym dorodnym dupskiem);
  5. Wyczyszczenie okularów (bo przecież niezależnie, ile by się szkieł nie czyściło, to i tak są wiecznie usyfione);
  6. Ogarniecie mieszkania (bo przecież nikt nie lubi wracać do zabałaganionego domu);
  7. Zejście klatką schodową i możliwość napotkania sąsiadów (którzy zawsze będą czegoś chcieli, np. opowiedzieć historię o tym, jak ich wnuczka wycinała kwiaty z zasłon);
  8. Dojście do garażu (a tam przecież jak nie pada, to jest pył, a jak pada, to jest błoto);
  9. Wyjechanie z garażu (omatkozezcórko, trzeba klapę do góry podnieść, wyjechać samochodem, a potem klapę opuścić i zamknąć);
  10. Stanie w korku (bo przecież w Warszawie zawsze są korki, zwłaszcza wieczorem, a już najpewniej – jak jesteśmy na mieście);
  11. Szukanie miejsca na parkingu (no bo przecież dziś środa, a w środy bilety do kina są tańsze, więc automatycznie jest więcej ludzi i większość miejsc jest zajęta);
  12. Pokonanie 5 km celem dojścia do kina (4 razy ruchome schody, winda i 17 korytarzy);
  13. Stanie w kolejce do sprawdzenia biletów (bo bilety zawsze kupujemy online, żeby nie stać w kolejce do kasy);
  14. Panu sprawdzaczowi akurat zawiesił się sprzęt (bo wiadomo, że sprzęty elektroniczne się buntują w obecności Savy);
  15. Szukanie sali (których jest 389 i nasza oczywiście jest na samym końcu);
  16. Po wejściu na salę okazuje się, że miejsca są oczywiście po drugiej stronie (mimo że milion razy kupowaliście bilety i milion razy próbowaliście zapamiętać, z której strony wejście);
  17. Przeciskanie się między fotelami i powtarzanie w kółko: przepraszam, dziękuję, przepraszam, dziękuję (ludzie, przechodzi się twarzą do innych homo sapiens, a nie ta drugą częścią ciała!);
  18. Klapnięcie na swoim miejscu, żeby po 4 sekundach zerwać się w celu przepuszczenia innych kinomanów, którzy tak będą się przeciskać najmarniej do początku filmu (i którzy nawet przepraszam nie powiedzą);
  19. Oglądanie pół godziny reklam (bo seans musi się opłacać);
  20. Oglądanie pół godziny trailerów (bo this winter…);
  21. Konieczność siedzenia półtorej godziny bez ruchu (o ile film nie trwa dłużej);
  22. Wąchanie zapachu chipsów, popcornu i nachosów (których jeść nie możesz, a miałbyś szaloną ochotę);
  23. Rozpraszanie przez notoryczne szeptanie (bo trzeba na bieżąco komentować);
  24. Rozpraszanie przez świecenie ekranem telefonu (bo trzeba wszystkich znajomych poinformować na fejsie, że właśnie jesteśmy w kinie);
  25. Bycie oślepionym po zakończeniu seansu (bo trzeba dbać o bezpieczeństwo widzów i oświetlić drogę);
  26. Zejście po stromych schodach bez barierki (bo dbanie o bezpieczeństwo widzów barierek w kinach nie przewiduje);
  27. Pokonanie 5 km korytarza przy kinie i kolejnych 5 km trasy na parking (znów 4 razy schody ruchome, winda i 17 korytarzy);
  28. Znalezienie samochodu po chwili paniki i skapowaniu, że to nie to piętro (bo po co zrobić zdjęcie miejsca postojowego);
  29. Wyjechanie z parkingu (bo co najmniej 7 filmów kończy się o tej samej godzinie i wszyscy naraz chcą się wydostać);
  30. Przejechanie trasy powrotnej (jakim cudem o tej porze nadal jest korek??!);
  31. Wpatrywanie się w klapę od garażu (JUTRO montuję automat!!!);
  32. Wchodzenie na górę po schodach (bo przecież nie ma windy, są za to namolni sąsiedzi, którzy tym razem opowiadają historię o tym, jak to lekarz przepisał im nowy lek na refluks);
  33. Rozpłaszczanie (o rany, jakbym w domu siedział, to bym teraz nie musiał wrzucać dodatkowych ciuchów do prania!)

Uff!
Z takim podejściem, to lepiej faktycznie zamówić sobie film na vod…

Jeżeli Wy też szukacie pretekstów, żeby czegoś nie zrobić, żeby przełożyć coś na inny dzień, jeżeli w ten sposób wyolbrzymiacie każdą sprawę, to… może pora się nad tym zastanowić i spróbować coś zmienić. Bo ciągle tylko jutro i jutro. A co, jeżeli jutro nie nadejdzie?

 

 

CO DAJĄ JUTRO W WARSZAWIE?

Jutro, czyli w piątek 21 października, dają w Warszawie całe mnóstwo atrakcji. Oto przykładowe propozycje ze strony 4free.waw.pl – rozrywka dla całej rodziny:

 

jutro-w-warszawie-21-10

 

To gdzie się wybieramy?
Dziś czy znów… JUTRO?

 

 

 

 bibliografia

José Antonio Marina Porażka inteligencji, czyli głupota w teorii i praktyce

Kerre Gleeson Osobisty program Efektywnej Pracy, czyli Zrób to od razu

 

 

2 Responses

  1. Marcin K

    U mnie prokrastynacja dotyczy głównie prasowania, Reszta idzie w miarę normalnym trybem. Co więcej, lubię co się da zrobić na zapas, żeby potem nie martwić się w ostatniej chwili, że z czymś zalegam :)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *