Uniwersytet Warszawski – 200 lat – wspomnienia Savy

Uniwersytet Warszawski – 200 lat. Ten post miał być opublikowany 6 czerwca 2016 roku – dzień po moim ostatnim zjeździe na Uniwersytecie Warszawskim. Następnie miał się ukazać 20 listopada 2016 roku – dzień po uroczystościach jubileuszowych. Post ten wydawał mi się jednak (i nadal wydaje) tak prywatny, że do tej pory nie jestem pewna, czy w ogóle powinnam go publikować. Ale dziś ostatni dzień roku, więc teraz albo nigdy.

Ta garść wspomnień – a przynajmniej ta część, którą zdecydowałam się opublikować, gdyż niektóre fragmenty postanowiłam zachować dla siebie – są swego rodzaju podziękowaniem i próbą zachowania (tylko tych dobrych) wspomnień o Uniwersytecie Warszawskim.

Zapraszam na serię POZNAJEMY WARSZAWĘ POPRZEZ ARCHITEKTURĘ.

Uniwersytet Warszawski

UNIWERSYTET WARSZAWSKI – SEN O UCZELNI

Studia na Uniwersytecie Warszawskim od zawsze były moim celem. Nie wyobrażałam sobie nawet, że mogłabym studiować na jakiejkolwiek innej uczelni. Ukończyłam ośmioletnią szkołę podstawową i czteroletnią szkołę średnią. Koledzy wybierali różne uczelnie w Warszawie, a nawet rozjechali się po kraju. Końcówka XX wieku to był jeszcze ten okres, w którym uważało się, że prywatnie uczelnie są dla leserów i wybierają je głównie ci, którym rodzice opłacają stopnie i dyplom. Prestiż miały tylko uczelnie państwowe. Wszystkie te polityczne rozgrywki zupełnie nie miały znaczenia, ponieważ ważna dla mnie była i tak tylko jedna uczelnia – Uniwersytet Warszawski.

Po wielu perypetiach z wyborem kierunku złożyłam w końcu papiery na filologię polską. W tamtym czasie, żeby się dostać, musiałam nie tylko zdać egzamin, ale też znaleźć się wysoko na liście. Egzamin pamiętam jak przez mgłę, tak byłam spanikowana. Na dodatek byłam odwodniona, niczego nie mogłam w siebie wmusić przez kilka dni, a na korytarzu mijałam przerażonych młodych ludzi o białych jak ściana twarzach. Gdy przekraczałam próg sali egzaminacyjnej, czułam się, jakbym wchodziła w paszczę lwa. Matura wydala mi się w tamtym momencie odległym wspomnieniem i dziecinną igraszką.

W tamtych czasach, żeby się dowiedzieć, czy człowiek się dostał, trzeba było pojechać na uczelnię i jeździć paluchem po wielkiej tablicy z listą przyjętych. Możliwości były trzy: tryb dzienny, zaoczny albo naprzemienny (studenci zajęcia mieli w obu trybach i dodatkowo pracowali na rzecz uczelni, np. w bibliotece). Egzamin nie tylko zdałam, ale udało mi się dostać na studia dzienne. Byłam bardzo zaskoczona, szczęśliwa i… zdezorientowana, ponieważ nigdy nie planowałam studiów dziennych. W moim domu nigdy nie mówiło się o takiej możliwości. Po maturze miałam iść do pracy i studiować zaocznie. Zawsze wydawało mi się to rozsądnym rozwiązaniem. O studentach dziennych krążyło mniemanie, że to obiboki na garnuszku rodziców, którzy nigdy w życiu do niczego nie dojdą, bo nie poznali prawdziwej wartości pieniądza. Więc i ja chciałam jak najszybciej zacząć na siebie zarabiać. Bo najważniejszy był przecież rozsądek, a nie to, co dyktowało serce.

Jednak bardzo mi było szkoda porzucić myśl o studiach dziennych. Gdy uzupełniałam papiery w dziekanacie i spytałam, czy ewentualnie byłaby możliwość przeniesienia się na studia zaoczne, patrzyli na mnie jak na wariatkę! – Owszem, możliwość by była i zrobiłaby pani niesamowity prezent któremuś ze studentów, który nie dostał się na studia dzienne. Więc niech się pani jeszcze zastanowi – usłyszałam.

Postanowiłam więc pogodzić jedno i drugie – studiować dziennie i pracować. Byłam młoda, zdrowa, silna, pełna zapału i wierzyłam, że mi się uda.

ALMA MATER

W październiku stawiłam się w budynku Auditorium Maximum na inauguracji roku akademickiego 1999/2000. To było niezwykłe wydarzenie! Na tę uroczystość kupiłam sobie przepiękny kostium – marynarkę i spodnie – dzięki któremu czułam się poważna i dorosła. Wysłuchałam przemówienia, odebrałam indeks i legitymację bez potykania się o stopnie auli, co wcale nie było takie proste. Indeks był przepiękny, w twardej oprawie, legitymacja też wydała mi się nadzwyczaj elegancka. Dzisiejszy indeks to elektroniczny USOS, a legitymacja przypomina kartę kredytową. Nie ma w tym żadnej magii.

Na pierwsze zajęcia pojechałam wyposażona w nową torbę, skórzany piórnik i bordową teczkę na dokumenty, którą mam do dziś. Używam jej przy każdej sposobności, gdyż mam do niej ogromny sentyment – przywołuje wiele miłych wspomnień.

Oprócz zajęć obowiązkowych mogłam wybrać też oguny, czyli ogulnouniwersyteckie przedmioty, co wydało mi się fascynujące. Doskonale pamiętam, że na pierwszym semestrze wybrałam psychologię, filozofię i antropologię kultury. Od pierwszego wrażenia pokochałam przedmioty językoznawcze i prowadzących, w szczególności prof. Markowskiego i dra Pawelca. Bardzo szybko odkryłam też, że niekoniecznie interesują mnie przedmioty literaturoznawcze, głównie dlatego, że wykładowcy powielali schemat nauczycieli ze szkoły średniej, dopytując, co autor miał na myśli i próbując forsować własne zdanie. Nigdy nie interesował mnie ten sposób myślenia, nauczania ani przekazywania wiedzy. Zresztą do dziś teoria językoznawcza jest moim zdecydowanym faworytem, jeżeli chodzi o poznawanie i zajmowanie się językiem. Zawsze wolałam zajęcia z rozbioru logicznego i gramatycznego zdania niż analizę wiersza. Co autor chciał powiedzieć? A to już on sam najlepiej wie, a każdy z czytelników ma prawo interpretować dzieło po swojemu.

STUDENCKIE ŻYCIE? PFFF…

Zajęcia miałam codziennie, przeważnie od rana do późnych godzin popołudniowych, a potem pędziłam na lekcje z moimi uczniami. Młoda studentka mogła wtedy pracować jako kelnerka albo udzielać korepetycji – innej pracy nie udało mi się znaleźć, przynajmniej nie od razu. I tak toczyło się moje studenckie życie. Ciągle w biegu, ciągle w rozjazdach, z książką przed nosem w czasie jazdy autobusem. Nie miałam czasu właściwie na nic. Bywało, że wyskakiwałam z autobusu i pędziłam na spotkanie z uczniem, który już na mnie czekał. Nie było nawet kiedy wrzucić czegoś na ruszt. Lekcje odbywały się do późnych godzin wieczornych, a musiałam jeszcze przygotować się na zajęcia następnego dnia. Pracowałam też w soboty, więc jedynym wolnym dniem była niedziela. Żadnych studenckich imprez, żadnych otrzęsin ani juwenaliów. Bo uczyłam się wartości pieniądza. To było najważniejsze – żebym nie wyrosła na lesera.

Dziś, w wieku 36 lat i po ukończeniu studiów na trzech różnych i różniących się od siebie uczelniach, wiem, że to nie było dobre rozwiązanie. Przynajmniej nie dla mnie. Nie dla romantyczki, która pochłaniała wiedzę w ilościach hurtowych i która chciała cieszyć się okresem studiów. Czas mijał, a ja byłam coraz bardziej zmęczona i znużona. Nie mówię, że chciałabym, wzorem Amerykanów, mieszkać na kampusie, zaliczać imprezy studenckie i jeździć na spring , ale po cichu marzyłam o tym, żeby moje studia wyglądały, jak studia Ani Shirley na Redmoncie. Przez cztery lata zdobywała nie tylko wiedzę, ale i cieszyła się urokami studenckiego okresu w jej życiu – w kulturalny, elegancki sposób. Też tak chciałam. A nie miałam nawet czasu, żeby posiedzieć w czytelni czy pobuszować w bibliotece – żeby to zrobić, musiałam odwoływać, lekcje, czyli nie zarabiałam. A przecież powinnam pracować! Przecież dwudziestolatek, który nie pracuje, nie jest nic wart! Niczego się w życiu nie nauczy i po studiach będzie ofiarą losu! Tak całe życie wszyscy mi wmawiali. Dziś wiem, że to wszystko jeden wielki bullshit! Tak gadają tylko ci ludzie, którzy chcą zrzucić winę nie wiadomo na kogo i na co za to, że ich dziecko zostało źle wychowane. Co sprawiło, że inaczej spojrzałam na tę sprawę? Kilka lat spędzonych we Włoszech. Zobaczyłam na własne oczy, ze można inaczej. Że dziecko studiuje, zdobywa wiedzę i nikt nie wyzywa go od nierobów. I na dodatek dziecko to studiuje na uczelni, za którą trzeba płacić. Gdybym mogła cofnąć czas, chciałabym w pełni cieszyć się okresem studiów i móc skupić się na nauce. Chciałabym rozkoszować się czasem spędzonym w bibliotece, zapisać się do dyskusyjnego klubu książki i nie lecieć na złamanie karku na lekcję z dzieciakiem, który tego nie doceniał nawet wtedy, gdy stawałam na rzęsach i starałam się urozmaicić każą lekcję. Więc zanim powiedziecie jakimś dziecku, że jest leserem, bo studiuje dziennie i NIE pracuje, zastanówcie się, z jaką osobowością macie do czynienia… Może ten człowiek podjął decyzję o studiowaniu w trybie dziennym, żeby móc w pełni poświęcić się nauce? Czy nie zdąży się jeszcze w życiu napracować? Nawet tych 3 czy 5 lat dzieciakowi żałować? Serio?

Skończyło się to tym, że po kilku latach miałam wszystkiego dosyć. Na dodatek okazało się, że zamiast redaktorem, to kazali mi być nauczycielem, bo miejsc na specjalizacji redaktorsko-wydawniczej było śmiesznie mało. Bardzo się wtedy obraziłam na Uniwersytet i powiedziałam, że prędzej piekło zamarznie niż będę uczyć. Nie było o tym w ogóle mowy! Powiedziałam ładnie: dziękuję, ale nie i nigdy tego nie żałowałam. Nie jestem nauczycielem, ale za to redaguję teksty. Nawet Uniwersytet Warszawski, który tak zawsze ceniłam, nie zmusił mnie do objęcia drogi, którą nie chciałam iść. Zresztą to dzięki Uniwersytetowi Warszawskiemu wyjechałam do Włoch, poznałam język i kulturę, podróżowałam, poszerzałam horyzonty, czyli zrobiłam coś, czego nie spodziewałabym się po sobie samej.

NIEZAPOMNIANE CHWILE

Ale mam też, oczywiście, całą masę bardzo miłych wspomnień, które nieodłącznie kojarzą mi się tylko z UW, ponieważ nie doświadczyłam czegoś podobnego na żadnej innej uczelni. Przede wszystkim – brama i kampus. Brama uniwersytecka jest naprawdę piękna i prawda jest taka, że za każdym razem, gdy obok niej przechodzę, mocniej bije mi serce. Podobnie kampus – wystarczy, że przekroczę bramę i już jestem w innym świecie. Zawsze lubiłam spacerować po kampusie. Jako że kierowałam się zwykle do budynku polonistyki, spacerowałam przeważnie po prawej stronie BUW-u. I tak mi zostało. W tym roku akademickim uczestniczyłam w zajęciach na polonistyce i za każdym razem, gdy przekraczałam bramę, czułam się, jakbym się przeniosła w czasie. Kampus oczywiście bardzo się zmienił, budynki zostały zrewitalizowane, wprowadzono też wiele unowocześnień (kto tam za moich czasów pomyślałby o windzie). Uwielbiam zasuwać z moimi kijami do nordic walking po kampusie, przyglądać się, jak zmieniają się kolory liści na drzewach. Mijam tłumy ludzi, grupki studentów i czuję, że jestem na właściwym miejscu, mimo że jestem od nich sporo starsza i nie przynależę do żadnej z tych grup. Nie muszę. Sama jestem sobie sterem, żeglarzem, okrętem. Outsiderem. I na uczelni, i poza nią. I nawet nie będę udawać, że chcę to zmienić. Obecnie z uczestniczenia w życiu akademickim interesuje mnie głównie wiedza. Nie kontakty towarzyskie, nie dyplomy – wiedza. Okres typowego, studenckiego życia już minął, przegapiłam go, a wręcz utraciłam i to bezpowrotnie. Nie miałam czasu, żeby się tym studenckim życiem nacieszyć, bo przeszkodziła mi w tym konieczność poznawania wartości pieniądza. Bardzo mi tego żal, ale było, jak było. Dziś w postaci studiów mogę co najwyżej mieć odskocznię od pracy i prowadzenia domu, i tak właśnie to traktuję.

Taką odskocznią są nie tylko same studia, ale też kursy na Uniwersytecie Otwartym UW. Korzystałam już z kilku i nigdy nie byłam zawiedziona, zwłaszcza, że mogłam uczestniczyć w zajęciach, które prowadził jeden z moich ulubionych wykładowców, czyli dr Pawelec, a dotyczyły one poprawnej polszczyzny, czyli mojego ulubionego tematu. Bardzo interesujące były też zajęcia z Varsavianistyki, prowadzone przez dra Marka Ostrowskiego.

 

UNIWERSYTET WARSZAWSKI – 200 LAT

W tym roku Uniwersytet Warszawski obchodzi swój wielki jubileusz – dwusetlecie! I tak się złożyło, że historia mojego życia zatoczyła koło i znów trafiłam na UW, na moją Alma Mater, ale tym razem na zupełnie inny kierunek. Jednak jako że lubię różnorodność, zajęcia miałam aż na trzech kierunkach, miałam więc okazję nie tylko sprawdzić, co się zmieniło, ale także poznać nowych wykładowców. O studentach nie ma co wspominać, ponieważ nie zawarłam w tym czasie żadnych nowych znajomości – nie po to tam poszłam. Muszę przyznać, że miła jest świadomość, że robiłam dyplom akurat w roku, w którym Uniwersytet Warszawski obchodził swój jubileusz – na zawsze zapamiętam tę datę.

Przyłączyłam się do jubileuszu jako studentka (były rozmaite spotkania i konferencje) i jako absolwentka, ale chciałam się też przyłączyć jako warszawska blogerka. Planowaliśmy z Varsem wziąć udział w Wehikule czasu, mimo że właśnie kończył się rok akademicki, a na głowie miałam sesję, pisanie pracy magisterskiej i obronę. Mieliśmy wiele planów, wiele pomysłów, jednak przez pewien niefortunny zbieg okoliczności musieliśmy zrezygnować z uczestnictwa. Było nam bardzo przykro, zwłaszcza mnie, bo naprawdę chciałam cieszyć się tym jubileuszem i mieć przyjemność z tego, że kończę studia w takim wyjątkowym momencie. Ale prawda jest taka, że Uniwersytet Warszawski to nie tylko same pozytywy, jest też druga strona medalu, o której dużo by mówić. Ale po co na sam koniec roku psuć sobie humor? Wkraczajmy w nowy rok z dobrym nastawieniem. Zresztą chcę zachować o Uniwersytecie jak najlepsze wspomnienie. Kto wie, jak życie dalej się potoczy i ile jeszcze razy moja ścieżka przetnie się z tą uniwersytecką?

19 listopada 2016 roku na dziedzińcu przed Starym BUW-em odbyła się uroczystość z okazji jubileuszu Uniwersytetu Warszawskiego. O 16:30 zegar umieszczony na budynku Biblioteki zakończył odliczanie, które trwało 1000 dni. Wręczono medale, był mapping na Bibliotece i fajerwerki nad Auditorium Maximum. W jubileuszu uczestniczyła cała Warszawa.

DZIĘKUJĘ

Uniwersytet Warszawski zawsze będzie w moim sercu, nic tego nie zmieni. Sama nie szczędzę mu też słów krytyki, ale mam do tego prawo, gdyż poznałam go od wewnątrz. Widzę wiele różnic między uczelnią państwową i prywatną, nie ma się co oszukiwać. Po kilkunastu latach zauważyłam wiele zmian, ale są też rzeczy, które przez ten czas w ogóle się nie zmieniły, nic a nic. Jest to szalenie deprymujące, bo nadal rządzi biurokracja, a za pulpitem wykładają ludzie, którzy są do tego zmuszeni, bo tzw. kariera naukowa wymaga od nich prowadzenia (czy też odbębnienia) zajęć dydaktycznych, mimo ze w ogóle się do tego nie nadają. Wiedzą to i studenci, i oni sami.

Jednak najbardziej nie znoszę tego, gdy UW krytykuje ktoś, kto o studiach na tej uczelni nie ma zielonego pojęcia, a swoje opinie opiera na wyssanych z palca i zasłyszanych skądś opowieściach. A prawda jest taka, że na każdej uczelni spotkać można rozmaitych ludzi – i wykładowców, i studentów. Są i ci zaangażowani, jak i tacy, którzy bimbają i fuksem się prześlizgują, roztaczając swój urok na lewo i prawo. Nie ma co podciągać wszystkich pod jedną kreskę.

Cieszę się, że udało mi się dostać na UW i to dwukrotnie. Cieszę się też, że mogę się nazwać absolwentką Uniwersytetu Warszawskiego. Mój dyplom nadal leży w dziekanacie, ponieważ tak naprawdę do niczego nie jest mi potrzebny i jakoś nigdy mi nie po drodze, żeby go odebrać. Ale świadczy to o tym, że nie papierek jest dla mnie ważny, a coś zupełnie innego. Tym czymś jest głównie sentyment i wspomnienia, które zostaną ze mną na zawsze.

Po obronie dostałam propozycję kontynuowania studiów, ale póki co chciałabym zrobić chociaż rok przerwy, ponieważ studiuję ciurkiem od 10 lat. A co przyniesie przyszłość, to się jeszcze okaże.

2 Responses

  1. Marchevka

    Jestem dumna, że Cię znam. Gdyby wszyscy studenci tak doceniali i szanowali swoją Alma Mater, naprawdę byłoby pięknie i zupełnie inaczej by wyglądało życie studenckie. Uchyliłaś przed nami rąbka tajemnicy, pokazałaś kawałek swojego świata. Bardzo przyjemnie było z Tobą przejść się na przechadzkę wśród wspomnień.

    A skoro dzisiaj noc prywaty i szczerości, to nawiążę do sprawy studiów zaocznych i dziennych. Nie ma złotego środka. Ty studiowałaś dziennie i zasuwałaś w każdej wolnej chwili, a ja w studiowałam zaocznie i zasuwałam na etacie, każdą wolną chwilę poświęcając nauce. Najważniejsze jest to, że ostatecznie każda z nas osiągnęła to, czego pragnęła, chociaż czasami było ciężko, a czasami trzeba było pójść okrężną drogą.

    Dziękuję Ci za ten wpis.
    I życzę wszelkiej pomyślności w nowym roku, zarówno Tobie, jak i Varsowi!

    • Vars&Sava

      Ano pewnie, że taki złoty środek trudno znaleźć, zwłaszcza, jak się nie ma wsparcia. Najbardziej jednak chyba irytuje mnie to, że ze stolicy własnego kraju musiałam wyjechać do innego kraju, żeby poznać całkiem inne podejście do tej sprawy. We Włoszech szkoła wyższa jest odpłatna. Koniec tematu. Oznacza to, że dla wielu rodziców jest oczywiste, że przez całe życie oszczędzają na studia dla dziecka. A dzieci będą oszczędzały na szkołę dla swoich dzieci. Są specjalne fundusze oszczędnościowe, żeby nie obudzić się z ręką w nocniku. Gdybym miła dziecko, zrobiłabym wszystko, żeby mogło nie tylko spokojnie się uczyć, ale też po prostu cieszyć się studiami i korzystać z tego okresu. A myślę tak chociażby na złość temu, co mi przez 20 lat było wmawiane – wiec drugie dwudziestolecie moje życia wyznaję dokładnie odwrotną zasadę, na złość wszystkim, wszystkiemu i każdemu z osobna.

      My Tobie także życzymy wszystkiego, co najcudowniejsze!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *