Przedwojenny kabaret

Przedwojenny kabaret to w zasadzie kwintesencja tego, co przeważnie kojarzy nam się z latami 30. zeszłego stulecia. I pewnie właśnie dlatego wybraliśmy się aż na dwa spektakle, które mają w repertuarze przedwojenne szlagiery i próbują przywołać magię tamtych czasów. Czy daliśmy się zauroczyć? Przekonajmy się o tym w cyklu VarSavskie Dekady i serii POZNAJEMY WARSZAWĘ POPRZEZ TEATR oraz MUZYKĘ.

Przedwojenny kabaret

PRZEDWOJENNY KABARET

U nas w domu królował Mieczysław Fogg, Mira Zimińska i Mazowsze, zwłaszcza gdy odwiedzała nas babcia, która była ogromną wielbicielką twórczości wymienionych artystów. Stare szlagiery wywołują nawet i we mnie pewien rodzaj niezrozumiałej wręcz nostalgii za czymś, czego przecież nie poznałam, ale za czym mimo wszystko tęsknię. Myślę, że wiele osób odczuwa podobne emocje, ponieważ zdarza mi się o tym słyszeć lub czytać. Mówimy sobie wtedy, że takich artystów, jak Hanka Ordonówna, Zula Pogorzelska, Adolf Dymsza czy Eugeniusz Bodo dziś już nie ma. A jeżeli nawet ktoś próbuje naśladować ich styl, jest jedynie imitatorem, co, rzecz jasna, również może mieć swój urok, czemu nie.

Aby naprawdę poczuć, czym był przedwojenny kabaret, postanowiliśmy zgłębić jego historię. Wysłuchaliśmy kilka audycji radiowych, obejrzeliśmy parę filmów dokumentalnych i sięgnęliśmy po kilka znakomitych książek przybliżających twórców scen przedwojennych teatrzyków, które bawiły szeroką publiczność.

Początków kabaretów warszawskich szukać by należało w niechlujnych szantanach, gdzie przed pierwszą wojną światową oficerowie rosyjscy pili szampana, jedli „frukty” i bili lustra. Jeszcze jako student Warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych byłem w takim szantanie na Chmielnej. Szansonistka Morelli śpiewała kuplecik: „Bo w naszym kabarecie jest taka kasjerka, co gdy gość przychodzi, ona zaraz – bum tralala, bum tralala, bum tralala – zerka”. Inny kuplecik rekomendował dyskretnie walory cielesne kuplecistki: „Bo moja łódka jest malutka…” Po każdej strofce podrzucała sukienkę, ukazując uda w cielistym trykocie. Był to purytański podwieczorek w domu pastora anglikańskiego w porównaniu z dzisiejszym przeciętnym widowiskiem teatralnym lub filmowym.

Artystycznie wobec Krakowa, który miał „Zielony Balonik”, byliśmy bardzo zapóźnieni. Pierwsze jaskółki to był „Momus” i „Czarny Kot”. Ale z tych jaskółek ptakiem naturalnej wielkości stał się dopiero zagraniczny „Ptak Niebieski”, emigrancki teatr rosyjski, z którym przyjechał Járosy i już z nami został jako polski artysta. „Ptak Niebieski” wzbogacił istniejące już wtedy „Qui Pro Quo” tradycjami Diagilewa i kostiumologią wywodzącą się od Baksta. Był to pierwszy teatr rosyjski, który przybył do Warszawy po odzyskaniu niepodległości, i zrozumiałą jest rzeczą, że język rosyjski, zwłaszcza w konferansjerce, był problemem drażliwym. Zaproponowano mi napisanie i wygłoszenie słowa wprowadzającego oraz opracowanie tekstów polskich Járosy’ego. Niewiele było czasu. Całą noc przy kawie i koniaku spędziłem w pokoju hotelu „Bristol” ucząc Járosy’ego. Bestia była tak zdolna, że nad ranem mówił już za dobrze. Pozostawał jeszcze problem widowni. Co odpowiedzieć, gdy się ktoś z sali zwróci z jakąś uwagą? Járosy umiał już swój tekst, ale nie rozumiał po polsku. Zaproponowałem mu zwrot uniwersalny: „Motorniczemu surowo zabrania się rozmawiać z pasażerami.” Udało się, bo w dniu premiery ktoś istotnie odezwał się z widowni, i gdy Járosy wygłosił tę czysto warszawsko–tramwajową sentencję, dostał rzęsiste brawa, które przez długie lata towarzyszyły występom tego ulubieńca publiczności warszawskiej.

Słonimski, A., Alfabet wspomnień, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1989, s.38.

Jak w przedwojennym kabarecie Ryszarda Marka Grońskiego byłaby książką w pełni retro, gdyby nie okoliczność, że przedwczoraj często wraca pojutrze – jak twierdzi autor.

Przedwojenny kabaret

To bodaj najlepszy opis przedwojennego kabaretu, z jakim się spotkałam! Czyż nie tak to właśnie sobie wyobrażamy?

Kabaret zaprezentowany jest w towarzystwie opisów międzywojennej Warszawy i bywalców Ziemiańskiej, Qui Pro Quo oraz innych scen teatralno-kabaretowych. Ramiona pań zdobią futra i piórkowe boa, panowie noszą cylinder i elegancką laseczkę. Z reklam umieszczonych na kartach książki dowiadujemy się, gdzie towarzystwo się ubierało, piło i bawiło. Poza opracowaniem opisowo-historycznym w publikacji znajdziemy także przepiękne zdjęcia gwiazd przedwojennego kabaretu oraz autentyczne teksty piosenek i skeczy odgrywanych na deskach teatrzyków. Trzeba przyznać, że to nie lada gratka!

W dwudziestoleciu międzywojennym funkcjonowanie kabaretów przypominało jedną wielką loterię – jednego dnia święcono tryumfy, a drugiego zwijano manatki i opuszczono kurtynę, by już więcej na scenę nie wrócić. Istnienie kabaretów było bowiem w pełni uzależnione od poparcia publiczności, która swoją obecnością lub jej brakiem mogła całkowicie pogrążyć kabaret lub wynieść go na wyżyny sławy i powodzenia. Panowało prawo dżungli. Utrata lokalu była jednoznaczna z końcem działalności. Jedno najmniejsze potknięcie w tworzeniu programu decydowało o wypadku całego przedsięwzięcia. Jeśli ten numer nie chwycił i nie przyciągnął widzów, można się było spodziewać rychłej wizyty komornika. Urzędy wyciągały od małych scen połowę dochodów, a teatry finansowane przez rząd stanowiły niemałą konkurencję, dodatkowo posiadając subwencje rządowe niedostępne dla kabaretów. Mimo tego wciąż wylęgały się nowe zespoły gotowe pracować do ostatnich sił nad nieskazitelnym i rzetelnie dopracowanym programem rozrywkowym. Na jego scenach święcą triumfy postaci żywcem przeniesione z warszawskich uliczek i kamienic: cwaniak, kokota, cieć, domokrążca, swat czy świadek do wynajęcia. Rozwija się typowy dowcip szmoncesowy, czyli specyficznie zdeformowany język, celowe kaleczenie wyrazów, odrzucenie jakiejkolwiek właściwie logiki wypowiedzi. Szmonces był wyrazem świata klas średnich, prezentował jego obyczajowość mentalności panujące w nim zachowania, w dużej mierze opierając się na żydowskim humorze.

Brawo nam dajcie i wciąż się pchajcie, czyli kabaret przedwojennej Warszawy – Zuzanna Puławska

Kabaret był bardziej demokratyczny od teatru: dlatego stanowił groźną konkurencję. Adolf Nowaczyński obliczał, iż nadscenkl zabierały teatrom miejskim i prywatnym dwanaście ty­sięcy widzów w piątki, soboty i niedziele…

Kabaret był modny. To zrozumiałe: nie zdążył się opatrzeć. […] W momencie wybuchu niepodległości liczyły się trzy scenki, działające już jakiś czas. „Miraż” – z popularnym piosenkarzem Hanuszem, Andą Kitschman, Pikusiem Ursteinem, monologistą Wyrwiczem, Ratoldem, Linem, Dymszą i Zimińską. „Czarny Kot” – kierowany przez Wro­czyńskiego – z Tomem, Gierasieńskim, Strońską i Madziarówną na cze­le zespołu. „Sfinks” – upamiętniany debiutami Ordonki, Znicza i Sempolińskiego. Poziom tych kabaretów nie był wygórowany: błądzono po omacku. Jeszcze nie nastąpiła krystalizacja formy. Ówczesne teksty przypominały larwy, z których później wyfruną kolorowe motyle. […]

4 IV 1919 roku wystartował teatrzyk „Qui Pro Quo”, w Galerii Luxenburga (Senatorska 29), kierowany przez kompozytora i autora z „Czarnego Ko­ta” – Jerzego Boczkowskiego, administrowany przez Seweryna Majdego. Z chwilą powstania „QPQ” możemy mówić o narodzinach stylu, wypracowaniu formuły satyrycznej składanki. Sprzyjała temu stabiliza­cja: mimo ciągłych zmian i przetasowań w zespole aktorskim aż trzy­naście lat trwała działalność „kochanej starej budy”. […]

Drugą walną datą Jest wrzesień roku 1925. Po konflikcie z dyrekcją grupa aktorów „QPQ” założyła „Perskie Oko”, przemianowane póź­niej na „Morskie Oko”. Odtąd współistniały dwa, wzajemnie wpływa­jące na siebie rodzaje widowisk: kabaret literacki i rewia.

Groński, R. M., Jak w przedwojennym kabarecie. Kabaret warszawski 1918-1939, Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe, Warszawa 1987, ss. 9-11. 

przedwojenny kabaret

Typowy program literackiego kabaretu to składanka. Zestaw kilkuna­stu numerów: skeczy, monologów, piosenek sentymentalnych o charak­terystycznych, wstawek baletowych i scenek pantomimicznych, dobra­nych pod kątem solistów. Spektakl trwał ponad dwie godziny. Z jedną przerwą, poprzedzoną półfinałem. Po drugiej części następował wła­ściwy finał. Zwykle lansujący szlagier. Przykładem finału jest chociażby piosenka Gdy zobaczysz ciotkę mą, to jej się kłaniaj… Poszczególne numery składanki zapowiadał konferansjer, odpowiedzialny za nastrój i temperaturę sali. Niepisany obyczaj stanowił, że najlepsze numery lokowano pod koniec drugiej części. One to miały utrwalić wrażenie z wieczoru, zacierając w pamięci widzów mielizny i niewypały. Ważny był tytuł programu. Skrótowy, intrygujący, wieloznaczny: Pstryk, Typki z Oui Pro Quo, Coś wisi w powietrzu, MSZ czyli pamiętaj o mnie, Kiedy panienki idą spać, Wiosenny budżet, Będzie gorąco, Zjazd Centrośmiechu, Myszy bez kota...

Precyzyjny mechanizm międzywojennego kabaretu nie wziął się z powietrza. Nie był tworem samoistnym i w pełni oryginalnym. Przez cały czas trwał przepływ importowanych pomysłów i koncepcji, dowcipów i reżyserskich ustaleń. Prowadziło to do nieuniknionych zapożyczeń i naśladownictw. Jawnych i utajonych: prawo autorskie interpretowa­no dość dowolnie. Ryzyko, że nagle zgłosi się rzeczywisty twórca pio­senki czy skeczu było niewielkie. Sama zaś sytuacja była i tak niezbyt kompromitująca dla rodzimego tekściarza: większości numerów nie podpisywano nazwiskami, bądź też rezygnowano w ogóle z wyjaśnia­nia w drukowanych programach, kto za jaki utwór odpowiada.

Groński, R. M., Jak w przedwojennym kabarecie. Kabaret warszawski 1918-1939, Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe, Warszawa 1987, ss. 11,18. 

Przedwojenny kabaret
Plakat z książki Mistrzowie Kabaretu: Marian Hemar i Fryderyk Jarosy autorstwa Anny Mieszkowskiej

przedwojenny kabaret
Plakat Teatru Qui Pro Quo: Muzyczny wehikuł czasu – nieco zapomniane przeboje Warszawy

Plakat z książki Mistrzowie Kabaretu: Marian Hemar i Fryderyk Jarosy autorstwa Anny Mieszkowskiej

TYLE MIŁOŚCI

Jakim to sposobem spektakl nie schodzi z afisza przez tyle lat? Odpowiedź jest prosta: spektakl ten musi oferować treści, które się nie starzeją i które chcą oglądać nie tylko stali widzowie, ale i nowe pokolenia. Do takich przedstawień należy właśnie koncert Teatru Studio Buffo pt. Tyle miłości – szlagiery filmowe i kabaretowe z lat 20. i 30. Lata mijają, a spektakl ten w ogóle się nie starzeje. Młody Piotr Machalica przemawia do widowni z ekranu, podkreślając swoją duchową obecność. Natasza Urbańska jest równie gibka, co kilkanaście lat temu, a Janusz Józefowicz jest nadal w świetnej formie, stepuje, tańczy, śpiewa i wiruje po scenie razem z młodymi aktorami, co naprawdę robi wrażenie i wręcz wpędza człowieka w kompleksy. Pod względem walorów głosowych zdania są, jak zwykle, podzielone – oboje z Varsem nigdy nie zostaliśmy powaleni przez talent Urbańskiej, chociaż trzeba przyznać, że jej udział w spektaklu z pewnością nadal przyciąga publiczność, zwłaszcza męską.

Widz dostanie to, co Studio Buffo zwykle oferuje – połączenie techniki filmowej ze sztuką teatralną. Na sporym ekranie (chociaż nie tak dużym, jak w przypadku trójwymiarowego spektaklu Polita) zobaczymy wielu artystów przedwojennego kina, teatru i kabaretu, którzy towarzyszą aktorom na scenie. Całość podana jest w typowym stylu Józefowicza: dużo podskoków, przeskoków, wszystko ma wirować, dudnić, tupać i klaskać. Po jakimś czasie wyczuwa się schematyczność i powtarzalność, dlatego też spektakl nie jest zbyt długi, nie ma nawet przerwy.

Trudno doszukiwać się jakiejś konkretnej opowieści; jest to po prostu zbiór całkiem nawet znanych szlagierów, przedstawionych w nawiązującym do lat 20. i 30. stylu (a być może po prostu taki styl sobie obecnie z tymi latami kojarzymy), jednak mocno wyczuwa się choreografię i pieczę Józefowicza. Scenografia jest bardzo prosta, ponieważ praktycznie przy każdej piosence wymagana jest zmiana dekoracji, siłą rzeczy nie może być więc ona zbyt bogata. Kostiumy w jakimś stopniu z pewnością nawiązują do epoki, są jednak bardzo uwspółcześnione. Tak naprawdę świecidełka, cekiny i błyskotki zobaczymy głównie w finałowej scenie, którą aktorzy przedstawiają na bis, żeby publiczność wyszła z teatru w rozmarzonych i szampańskich nastrojach. W pamięci zapada też piosenka wykonywana przez Urbańską wymachującą olbrzymimi wachlarzami z piór – na tego typu rewię widz czeka cały wieczór.

Myślimy, że spektakl jest w stanie osiągnąć zamierzony cel – widz będzie oczarowany. O ile nie trafi na rząd siedzeń, w którym schodek będzie mu sięgał do połowy stopy. Wtedy widz będzie myślał głównie o tym, żeby spektakl, niezależnie od tego, jak bardzo efektowny by nie był, skończył się w miarę szybko, byle tylko poczuć pewny grunt pod nogami. Zdajemy sobie sprawę, że warunki lokalowe Teatru Studio Buffo są, jakie są, zastanawiamy się jednak, dlaczego za każdym razem akurat na nas muszą trafić jakieś problemy z miejscówkami… Bardzo to, zaiste, uprzykrza odbiór i sprawia, że wieczór w teatrze nie do końca przebiega w atmosferze, jakiej powinien, zwłaszcza że cena za bilety do niskich nie należy.

Jednakowoż, gdy machniemy ręką na niewygodę foteli i gdy odstoimy swoje w kolejce do szatni, pozostaną głównie przyjemne wspomnienia ze spektaklu, który przywołuje ducha scen z lat przedwojennych. Takich spektakli w całym kraju jest mnóstwo, a jednak Józefowicz potrafi stworzyć na tej swojej małej scenie coś całkiem dużego.

Tyle miłości – szlagiery filmowe i kabaretowe z lat 20. i 30., zdj. Studio Buffo

Tyle miłości – szlagiery filmowe i kabaretowe z lat 20. i 30., zdj. Studio Buffo

JAK W PRZEDWOJENNYM KABARECIE

Kolejnym przedstawieniem, na który się wybraliśmy w cyklu VarSavskie Dekady lata 30., był  spektakl Teatru Żydowskiego Jak w przedwojennym kabarecie. Obecnie Teatr Żydowski jest teatrem objazdowym, dlatego też gościnnie występował na scenie Klubu Dowództwa Garnizonu przy al. Niepodległości 141a. Wizualnie teatr przedstawia się fantastycznie, jest wyremontowany, fotele są bardzo wygodne, a widok na scenę jest znakomity niezależnie od tego, gdzie się usiądzie.

Klub Dowództwa Garnizonu Warszawa

Już na wstępie zachwyca scenografia – cała scena udekorowana jest w elementy nawiązujące do epoki, duże wrażenie robią w szczególności instrumenty muzyczne. Znakomitym pomysłem było też rozstawienie stolików, przy których przez cały czas trwania spektaklu siedzieli aktorzy, którzy w danym momencie nie występowali, byli jednak obecni na scenie, popijali drinki, śmiali się, klaskali, podśpiewywali razem z kolegami wykonującymi numer. Widz czuł, że siedzi tam razem z nimi, co tworzyło naprawdę niesamowity klimat.

Jako że prezentowany był repertuar teatru żydowskiego, również i szlagiery pochodziły, zdaje się, z kabaretów żydowskich, były bowiem mniej znane niż te z koncertu Studia Buffo, a przynajmniej my nie byliśmy z nimi aż tak zaznajomieni. Piosenki śpiewane były zresztą nie tylko w języku polskim, ale także w niemieckim, rosyjskim, a nawet (o ile się nie mylimy) w jidysz. To była dość przyjemna odmiana, która byłaby jeszcze przyjemniejsza, gdyby nie długość trwania spektaklu – był on jednak stanowczo za długi. Nieznajomość szlagierów sprawiała, że po jakimś czasie spektakl zaczął się nużyć, gdyż spragnione znanych melodii ucho wyczekiwało – przynajmniej od czasu do czasu – bardziej komercyjnych szlagierów. Tu jednak postawiono dość wysoką poprzeczkę i z granych w poprzednim przedstawieniu piosenek w repertuarze Teatru Żydowskiego znalazło się zaledwie kilka.

Jak w przedwojennym kabarecie Teatr ŻydowskiW odróżnieniu od programu Buffo, w Teatrze Żydowskim na scenie zagościł prawdziwy przedwojenny kabaret, szlagiery przeplatane były bowiem skeczami. O ile gra aktorska była naprawdę na wysokim poziomie, o tyle zabrakło jednego – żydowskiej gwary środowiskowej i przecudownego sposobu zaciągania. Jeden z numerów ewidentnie nawiązywał stylem do słynnego skeczu Kabaretu Dudek pt. Sęk, jednak na próżno było się w nim doszukiwać kunsztu Edwarda Dziewońskiego i Wiesława Michnikowskiego, a szkoda, gdyż sam dialog był kapitalny.

Co przeszkadzało? Akustyka. Byłam bardzo, bardzo rozczarowana tym, że tak piękna i znakomicie zaaranżowana sala ma tak kiepskie nagłośnienie. A może wyjątkowo w tym spektaklu coś nie zagrało, ewidentnie wyczuwało się zgrzyty w ustawieniu mikrofonów, które załączały się chwilami zbyt późno. Zdecydowanie za ostre było także oświetlenie. W czasie trwania przedstawienia scenografia oświetlona była tak mocno, że dosłownie oślepiała publiczność, składała się bowiem z wielu chromowanych, lustrzanych i odbijających światło powierzchni. Przeszkadzało to w szczególności mnie, okularnicy, która musiała przechylać głowę, żeby zmienić kąt widzenia. W czasie antraktu oświetlenie również było za mocne, dyskretne światło pomogłoby w utrzymaniu melancholijnego, romantycznego nastroju. Wiem też, że wystrój wnętrza był jednolity i stonowany, z egoistycznego punktu widzenia wolałabym jednak siedzieć na czerwonych fotelach. Co tu dużo mówić, dla mnie teatr równa się czerwone fotele. Li i jedynie. I na koniec drobiazg – zabrakło zasuwającej się (czerwonej!) kurtyny po skończonym spektaklu – aktorzy, którzy po oklaskach nie zdążyli jeszcze zejść ze sceny, nie byliby narażeni na konieczność patrzenia na widownię, która rzuciła się do wyjścia. To zawsze stanowi przeogromny zgrzyt…

Mimo że szlagiery zaprezentowane przez Teatr Żydowski nie były nam tak dobrze znane, musimy stwierdzić, że to jednak na tej scenie bardziej wyczuwało się próbę stworzenia klimatu lat 30. Przedwojenny kabaret ma swoją specyfikę, powoduje, że publiczność podśpiewuje pod nosem, kołysze się, a przede wszystkim – szeroko się uśmiecha, wspominając czasy, których tak naprawdę pamiętać nie może, a jednak publika owa czuje, że coś im w duszy i sercu gra. Taką atmosferę stworzyli właśnie aktorzy Teatru Żydowskiego w spektaklu Jak w przedwojennym kabarecie.

Tym, którzy chcą poczuć klimat lat 30. i zobaczyć przedwojenny kabaret, a przynajmniej jakąś jego namiastkę, polecamy jednak oba spektakle, gdyż mimo wspólnego mianownika bardzo się od siebie różnią – tym lepiej dla widza! Dziś już raczej mało kto zdecydowałby się paradować w stylizowanym stroju, warto jednak pokusić się choćby o jakiś mały akcent, żeby wczuć się w klimat. U nas były to symboliczne detale: apaszka, sznur długich korali i pofalowane włosy, jednak te maleńkie ozdobniki w zupełności wystarczyły, żeby przenieść się w czasie.

Kino teatr kabaret w przedwojennej Polsce Wojciech Kałużyński

Jak w przedwojennym kabarecie

Mistrzowie Kabaretu Anna Mieszkowska

Fogg, M., Rogowski, Z. K., Od palanta do belcanta, Wydawnictwo Iskry, Warszawa 1971.

Groński, R. M., Jak w przedwojennym kabarecie. Kabaret warszawski 1918-1939, Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe, Warszawa 1987.

Kałużyński, W., Kino, teatr, kabaret w przedwojennej Polsce, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2013.

Krasiński, E., Warszawskie sceny 1918-1939, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1976.

Krukowski, K., Mała antologia kabaretu, Wydawnictwa Radia i Telewizji, Warszawa 1982.

Mieszkowska, A., Mistrzowie kabaretu. Marian Hemar i Fryderyk Járosy, Wydawnictwo: Zwierciadło, Warszawa 2016.

Mościcki, T, Teatr Qui Pro Quo. Kochana stara buda, Wydawnictwo LTW, Łomianki 2008.

Słonimski, A., Alfabet wspomnień, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1989.

Zimińska-Sygietyńska, M.. Nie żyłam samotnie, Wydawnictwo Artystyczne i Filmowe, Warszawa 1985.

Bodo i świat warszawskiego kabaretu sprzed lat

Brawo nam dajcie i wciąż się pchajcie, czyli kabaret przedwojennej Warszawy

Dymsza i Dymszolodzy

Jak w przedwojennym kabarecie

Kabarety przedwojennej Warszawy (1910-1939)

Tyle miłości – szlagiery filmowe i kabaretowe z lat 20. i 30.

Qui Pro Quo

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *